Zawsze patrzeć do przodu

Rozmowa z Dariuszem Wiktorowiczem.

Zawsze fascynowało mnie tworzenie, konstruowanie, komponowanie. Bycie aktorem dramatycznym to dla mnie za mało. Postanowiłem sprawdzić się jeszcze jako aktor lalkarz, kompozytor, reżyser, scenograf. Piszę adaptacje, scenariusze i mam na swoim koncie kilka tekstów dramatycznych. Wybrałem taki zawód i robię to co sprawia mi przyjemność.

Z Dariuszem Wiktorowiczem, aktorem teatralnym, filmowym, telewizyjnym, reżyserem teatralnym, dyrektorem teatru rozmawia Ryszard Klimczak.

Ryszard Klimczak: Minęło 12 lat od momentu postawienia aktorskiej stopy na scenach śląskich. Co sprawiło, że po 15 latach pracy w Łodzi postanowił pan przenieść się do Katowic?

Dariusz Wiktorowicz: Bardzo często o naszych życiowych losach decyduje przypadek. Tak było i tym razem. Zawirowania wokół wyboru dyrektora Teatru Nowego w 2003 roku zamazywały jasny i klarowny obraz mojej przyszłości artystycznej. Jednym z planów było poszukiwanie alternatywnego teatru. Mało kto wie, że przez dwa miesiące pracowałem w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym przygotowując się do roli Pijaka w „Ślubie" W. Gombrowicza w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza. Pomimo wspaniałej współpracy z reżyserem zrozumiałem, że nie jest to miejsce dla mnie i ostatecznie premierę zagrał Bogusław Semotiuk, a ja wróciłem do Łodzi.
Jednocześnie reżyserowałem w Teatrze Dzieci Zagłębia „Królewicza i Żebraka" i przygotowywaliśmy z Markiem Cichuckim szalony spektakl według pomysłu i reżyserii Piotra Bikonta. Na pierwszym pokazie pojawił się Henryk Baranowski. Kilka miesięcy później został dyrektorem Teatru Śląskiego w Katowicach. Zaproponował nam przygotowanie premiery na scenie w Malarni. Okazało się, że z dyrektorem łączy nas podobna wizja teatru, czego efektem było zaproponowanie mi etatu. I tak po 15 latach w Teatrze Nowym los rzucił mnie do Katowic. Oczywiście dogrywałem jeszcze niektóre spektakle w Łodzi, ale właściwie coraz bardziej osiadałem na Śląsku.

Jakie łódzkie role miały największe znaczenie dla pana artystycznego rozwoju?

Zadał pan pytanie-pułapkę dla dziennikarza, jeśli liczył pan na krótką i syntetyczną odpowiedź aktora z prawie 30 letnim stażem (śmiech).
Ale do rzeczy. Wiele takich było! Każda ze stworzonych przeze mnie ról, wiążę się z następną i kojarzy mi się zarazem nie tylko z tytułem sztuki, ale jednocześnie ze wspólną pracą z reżyserem. Co oczywiście nie znaczy, że źle wspominam te których nie wymienię poniżej.
Debiutowałem w Teatrze Nowym w roli Filipka w „Dożywociu" Aleksandra Fredry w reżyserii Ludwika Benoit. Tego się nie zapomina do końca życia. Niedługo później miałem przyjemność pracować z Eugeniuszem Korinem przy spektaklu „Maszyna do liczenia", w którym grałem Pana Zero i Tłustego. Do tej roli specjalnie charakteryzowałem się na grubasa wypychając sobie poduszką brzuch i tamponami z gazy policzki. Warto wspomnieć o roli Żydka w roku 1992 w spektaklu „Pastorałka" Leona Schillera w reżyserii Barbary Fijewskiej. Mało kto pamięta, ale było pierwsza od 1956 roku inscenizacja, w której postać Żyda nie była ocenzurowana. Potem były dwie role w spektaklach, które sam reżyserowałem: Mokry w „Sakramenckiej ulewie" Jerzego Krzysztonia i Mężczyzna w czarnym garniturze w spektaklu „Leśmianowy cmentarz", opartego na wierszach Bolesława Leśmiana z moją muzyką. Wspólnie z koleżanką Beatą Olgą Kowalską stworzyliśmy coś unikatowego jak na te czasy w teatrze i jednocześnie znakomicie odbieranego przez publiczność. Po tym spektaklu zacząłem intensywniej poszukiwać właściwej dla siebie artystycznej drogi, a głowa pękała mi od pomysłów. Ostatecznie w wyniku braku porozumienia z ówczesnym dyrektorem postanowiłam przenieść się do Teatru Studyjnego. Pozornie niszowy łódzki teatr, którego dyrektorem był Zdzisław Jaskuła miał ogromny wpływ na moje dalsze losy artystyczne. Role Beberta w „Podróży do kresu nocy" Celine'a, Męża w „Dopełnieniu miłości„ Musila, Policjanta w „Hotelu Spledid's" – Genet'a i tragikomiczna postać Lino w spektaklu „Przedstawienie pożegnalne" –Mullera, mogę zaliczyć do moich sukcesów aktorskich. W 1998 roku wraz z całą ekipą ze Studyjnego wracam do Nowego. Bikont na otwarcie teatru po remoncie reżyseruje trzy jednoaktówki autorstwa Dario Fo. Nie zachowały się żadne filmowe materiały ze spektaklu, ale rolę Męża będę pamiętał do końca swoich dni. Podobnie jak Rotszylda - Żyda ze spektaklu „Prorok Ilja" Tadeusza Słobodzianka w reżyserii Mikołaja Grabowskiego. Tego spektaklu się autentycznie bałem. W scenie ukrzyżowania Żyda (objazdowego handlarza obrazami o tematyce sakralnej) emocje sięgały zenitu. Koledzy Tomek Karolak i Andrzej Konopka zdawali się być gotowi na wszystko. Uzbrojeni z siekiery i dwudziestocentymetrowe gwoździe chwytali biednego Żyda, rozbierali i dawaj przybijać do krzyża. W ich oczach widziałem obłęd. Nigdy nie miałem pewności czy nie posuną się za daleko. Były spektakle, że wydzierałem się naprawdę. Oczywiście nigdy nie przekroczyli granicy aktorstwa.
Było jeszcze bardzo ważne spotkanie z Kazimierzem Dejmkiem prze realizacji spektakli „Sen pluskwy" i „Hamlet", Potem rola Baltazara w „Komedii omyłek" Szekspira w reżyserii Macieja Prusa, Adwokata w „Szalonej Grecie" Stanisława Grochowiaka. No i oczywiście spektakl „Frank&Sztajn, w którym trudno mówić o roli, ponieważ wspólnie z Markiem Cichuckim graliśmy po 14 postaci.

Data 28 lutego 2004 roku, to pewna cezura w pańskiej twórczości artystycznej.

W pewnym sensie tak. Chociaż miałem już na swoim koncie pięć reżyserii: „Sakramencka ulewa"– Jerzego Krzysztonia, „Leśmianowy cmentarz" – Bolesława Leśmiana, „Moja tajemnica" według wierszy Danuty Wawiłow, „Aż do bólu" Williama Mastrosimone oraz „Piękny i nieczuły" Alberta Camus.
Do tej pory reżyserowałem spektakle dwu, czteroosobowe. Po raz pierwszy musiałem stawić czoło 14-osobowemu zespołowi aktorskiemu, a kompozytorem był jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci w świecie muzyki - niestety nieżyjący już dzisiaj, tragicznie zmarły Włodek Szomański. Ogromna ilość scen, planów i postaci musiała zaistnieć z minimalistyczną scenografią Elżbiety Terlikowskiej, która zaprojektowała niezwykle widowiskowe kostiumy dla aktorów oraz dwójki dzieci grających głównych bohaterów. Jeden z nich Roger Karwiński potem przez wiele lat grał w serialu Niania. A drugi Igor Południkiewicz znakomicie zagrał postać Króla Maciusia w premierze inaugurującej działalność będzińskiej sceny pod moją dyrekcją. Pamiętam, że scenariusz do Królewicza powstawał kilka miesięcy. Jeszcze wówczas nie przeszło mi przez myśl, że wrócę do tego teatru i to na 9 lat. Powtórzyłem tę inscenizacje jeszcze dwukrotnie.

Nieco wcześniej, ówczesny dyrektor Teatru Śląskiego, Henryk Baranowski zaprosił pana do udziału w przygotowywanej przez Piotra Bikonta premierze „Frank&Sztajn". Z czym istotnym wiąże się ten aktorski epizod?

„Frank&Sztajn" to produkcja właściwie poza teatrem zawodowym tworzona przez Piotra Bikonta w okresie silnych zawirowań wokół Teatru Nowego po śmierci dyrektora Dejmka. Henryk Baranowski zobaczył spektakl i zaprosił nas do Katowic. Chwile potem „Frank&Sztajn" wszedł na stałe do repertuaru Teatru Śląskiego. To wydarzenie miało swoje dalsze konsekwencje. Baranowski przygotowywał się do realizacji widowiska, a właściwie inscenizacji „Mein Kampf" Georga Taboriego. ... „jesteś idealny do tej roli..." powiedział proponując mi główną rolę. Ryzykowne, ze względu na swoją tematykę przedsięwzięcie, przedstawiające w karykaturalny sposób karierę polityczną Hitlera zostało bardzo entuzjastycznie odebrane. Baranowski był postacią niezwykłą. Artystą o wielkogabarytowej wyobraźni nie do końca docenianym w naszym kraju. Zdarzało mi się wracać z dyrektorem samochodem do Łodzi. Nie należał do zbyt wylewnych w rozmowie kompanów podróży. Wiadomo było, że walczy z czasem. Jak już rozmawialiśmy to nie o teatrze, a o życiu. Oczywiście musze wspomnieć o niezwykłej opiece jaką otoczyła mnie dyrektorka Krystyna Szaraniec. Jestem jej za to niezmiernie wdzięczny.
Nigdy nie czułem się tak bardzo dowartościowany jak właśnie w tym okresie w Teatrze Śląskim.

Zaczęło się od ról aktorskich, a skończyło na dyrektorowaniu teatrem. W sierpniu 2005 roku został pan dyrektorem naczelnym i artystycznym Teatru Dzieci Zagłębia w Będzinie. To radykalna zmiana dla aktora.

Rzeczywiście można nazwać to radykalna zmianą w sposobie myślenia o teatrze. Tak samo ważne są działania artystyczne, jak i sprawy administracyjno - techniczne. Dwunastogodzinny czas pracy, mnóstwo spotkań urzędowych i artystycznych, nieustająca walka o utrzymanie stabilizacji finansowej instytucji oraz podtrzymywanie kontaktów medialnych. Były wzloty i zwątpienia ,ale nie żałuję ani jednego dnia spędzonego w będzińskim teatrze. Zespół techniczny zgrany, aktorski zdyscyplinowany, administracja nie wymagała nadzwyczajnej kontroli. Ilość wyróżnień i nagród wysoko sytuowała teatr na mapie kulturalnej województwa śląskiego.

Były jakieś poważne porażki w tym okresie?

Porażki? Porażki są konieczne w tym zawodzie jak mawiał nasz opiekun roku Waldemar Wilhelm. Oczyszczają. Dają szansę zacząć coś od nowa z innego punktu widzenia. Nie podzielałem tej opinii, ale coś w tym jest mądrego. Zastanawiam się czy istnieje coś takiego jak porażka. Może lepiej przesunąć termin premiery niż wystawić się na porażkę. Staram się przewidywać kilka wariantów rozwiązania planowanego działania. Zawsze w teatrze jest jakieś wyjście czy rozwiązanie zaistniałego problemu. Wyznaję filozofię że trzeba zawsze patrzeć do przodu. Życie pędzi jak szalone. Jak się zbyt często będziemy oglądać za siebie to możemy coś ważnego przegapić albo jeszcze się z czymś niepotrzebnie zderzymy.

Uważam, że wydobył pan ten teatr z pewnej artystycznej niszy i wyniósł go poprzez wielorakie działania na teatralne światło dzienne. Zaczęło się wtedy o tym Teatrze mówić i pisać. A jak pan podsumuje ten dziewięcioletni okres będzińskiej dyrekcji?

To miał być 3 letni epizod nie przerywający pracy aktorskiej. I gdyby nie postępujące sukcesy i znaczące nagrody, pewnie by tak było. Z trzech lat zrobiło się sześć. Lokomotywa zwana teatrem rozpędzała się coraz bardziej i zatrzymała się dopiero po dziewięciu latach.
Zacząłem od wpajaniu ludziom pracującym w teatrze, że są najlepsi na świecie. Żeby porzucili myślenie, że to w każdym innym teatrze jest lepiej. Potem przekonywałem władze, że mają najcenniejszy skarb i trzeba wokół niego chodzić i na niego chuchać i dmuchać. Dwie pierwsze premiery były bardzo udane. Dało to wiarę zespołowi i zwróciło uwagę na Teatr. Organizatorów również. Potem trzeba było utrzymać ten poziom i proponować nowe atrakcyjne premiery. Duży ukłon dla opiniotwórców i przyjaciół teatru, że zechcieli włączyć będziński teatru do swojego kalendarza kulturalnych wydarzeń.

Jakie największe sukcesy odniósł prowadzony przez pana Teatr w latach 2005 - 2014?

Najważniejszym sukcesem była usatysfakcjonowana publiczność i stale rosnąca liczba odwiedzających nasz Teatr widzów. Ich opinie nie mogły być lepszym wyznacznikiem sukcesem. Niewątpliwie przyczyniły się do tego barwne, muzyczne, pełnoobsadowe spektakle oraz poszerzenie repertuaru o propozycje dla dzieci w wieku od 12 miesięcy do 4 lat, prezentacje spektakli komediowych i operetkowych dla dorosłego widza i oczywiście dwa znakomite wydawnictwa poświęcone historii powstania i działalności będzińskiego teatru. Pozyskanie do współpracy znakomitych artystów: Wojtka Malajkata, Grzegorza Turnaua, Piotra Salabera, Piotra Klimka, Marię Balcerek, Urszulę Kubicz-Fik, Elżbietę Terlikowską.
Kilka „Złotych Masek" , Nagroda Wyższej Szkoły 'Humanitas" w kategorii promocyjnej, Złota Honorowa Odznaka za zasługi dla województwa śląskiego. Z bardziej przyziemnych sukcesów to oczywiście remont sali widowiskowej, doposażenie w nowoczesne oświetlenie i nagłośnienie sceniczne poprawiające dźwiękowo i wizerunkowo jakość spektakli.

Co pan uznaje za największy swój - Dariusza Wiktorowicza - sukces tej dyrekcji?

Największym sukcesem? Że teatr przetrwał w niezmienionym kształcie i składzie osobowym - dotacja w ciągu tych lat nie zmniejszała się tylko rosła, że MKiDN pozytywnie odpowiadało na składane w programach wnioski, wpływy sięgały 35% w stosunku do dotacji, że środowisko kulturalne chętnie gromadziło się w teatrze, że współpraca z miejskim i powiatowym Wydziałem Oświaty odbywała się na koleżeńskiej stopie. Były wzloty i upadki, Na sukces składa się wiele czynników. Przede wszystkim ludzki, który miał największy wpływ na rozwój teatru.

Czy teraz, mimo mniejszego udziału teatru w pana życiu, czuję się pan zrealizowany jako artysta?

Podchodzę do tego z większym spokojem i poczuciem wolności. Nie trzeba być związanym etatowo z teatrem, żeby być artystą. Chociaż to zapewne pomaga. To był świadomy wybór. Znowu mam głowę pełną pomysłów i szufladę pełną scenariuszy.
To, że byłem dyrektorem nie oznaczało, że odszedłem od aktorstwa. W 2010 roku na chwilę wróciłem do Teatru Śląskiego i przyjąłem rolę Słupianka w spektaklu „Zdobycie bieguna południowego" reżyserowanego przez Grzegorza Kempinsky'ego. Po tym sukcesie dyrektor Tadeusz Bradecki zaproponował mi kolejne role, ale niestety nie udawało mi się pogodzić dyrektorowania i regularnego przebywania w Śląskim. Zwłaszcza, że w tym samym roku rozpocząłem półtoraroczną przygodę z serialem telewizyjnym, realizowanym we Wrocławiu dla TVP 2 pt. „Licencja na wychowanie". W czerwcu 2014 roku przyjąłem zaproszenie do dwóch projektów „Baśnie pana Szekspira" oraz premierze autorskiej sztuki Ewy Sałużanki, realizowanej przez Teatr Sztuk w Jaworznie pt. "Świst ostateczny". Bardzo cenię sobie zaproszenie Andrzeja Dopierały do autorskiego Teatru Bez Sceny. Spektakl „Psiunio" sprawia mi wiele radości i satysfakcji aktorskiej, nie tylko dlatego, że jest świetnie napisanym i przetłumaczonym tekstem, ale również dlatego, że gram ze znakomitymi aktorami: Anną Kadulską i Andrzejem Dopierałą. Odnowiłem kontakty, które zarzuciłem przez ostatnie sześć lat. Zaowocowało to rolami w kilku serialach oraz udaną reżyserią w Teatrze Lalek „Rabcio". Poza tym, czas pokaże. Rozmowy trwają, pomysły się rodzą. Przygotowuję się do realizacji dwuosobowej sztuki oraz dużego widowiska muzycznego. Nie rezygnuję również z współpracy z teatrami dla dzieci, które zawsze sprawiają mi dużo satysfakcji. Wiem jednak, że czas, który sobie dałem na wypoczynek i regenerację już minął. Trzeba się zabrać ostro do artystycznych działań.

Jest pan twórcą i reżyserem zeszłorocznej 'Inwazji sztukmistrzów". Co to było za przedsięwzięcie i jakie miało dla pana znaczenie?

Inwazja Sztukmistrzów to zupełnie odmienna kategoria działań artystycznych. Ogromnie plenerowe wydarzenie w wykonaniu kilkuset artystów. Do sukcesu przyczynił się bardzo precyzyjny scenariusz i dyscyplina poszczególnych liderów grup zaproszonych do współpracy. Serce Katowic, miejsce w którym krzyżują się komunikacyjne drogi na sześć godzin zamieniło się w inwazję artystycznych mistrzowskich pokazów tańca, iluzji, akrobacji cyrkowej, sztuki teatru ulicznego, pokazu marżoletek, nowoczesnego tańca akrobatycznego i innych działań wzbudzających zachwyt licznie zgromadzonej widowni jak choćby prezentacje motocykli i zabytkowych modeli samochodów. Od czasu do czasu lubię realizować takie monumentalne wyzwania. Inwazja była pomysłem dyrektora Piotra Zaczkowskiego i Tamary Kamińskiej, którym wymarzyło się zorganizowanie wydarzenia przypominającego lubelski „Carnaval Sztukmistrzów". No i stało się. Rok ubiegły obfitował w wiele nowych artystycznych działań związanych z obchodami 150. rocznicy urodzin Miasta Katowice. „Inwazja Sztukmistrzów" była jedną z części tych obchodów. W jej realizację zaangażowane były teatry, szkoły tańca, domy i ośrodki kultury oraz indywidualni wykonawcy. Na zakończenie wystąpiła „Fundacja sztukmistrze" z Lublina ze spektaklem „Cafe Variete".

Jakie dokonania artystyczne ceni pan sobie najbardziej?

Z pewnością te, które już wymieniłem, ale najbardziej w pamięć zapadła mi rola Hitlera w przedstawieniu „Mein Kampf" oraz praca reżyserska nad spektaklem „Aż do bólu" Williama Mastrosimone. Z dużą przyjemnością przyjąłem również zaproszenie ks. Piotra Pilśniaka do przygotowania i wyreżyserowania Koncernu Galowego Międzynarodowego Festiwalu Kolęd i Pastorałek w Będzinie. Przez cztery dni wraz z komisją przesłuchałem ponad 370 wykonań kolęd, z których do galowego koncertu miałem wyłonić 25. Trudność polegała na tym, by mój wybór pokrywał się z wyborem jury.

Pańska droga zawodowa posiada wiele elementów, które – jak mi się zdaje – stawiają pana w rzędzie doświadczonych animatorów teatru. Jakie cechy osobowościowe, i które doświadczenia zawodowe uzasadniają taką opinię?

Jeżeli tymi elementami nazwać całkowite oddanie teatrowi, podejmowanie odważnych wyzwań artystycznych oraz wieloletnie doświadczenie w zarządzaniu instytucjami kultury, to rzeczywiście, mogę postawić się w rzędzie doświadczonych animatorów teatralnych. Zawsze fascynowało mnie tworzenie, konstruowanie, komponowanie. Bycie aktorem dramatycznym to dla mnie za mało. Postanowiłem sprawdzić się jeszcze jako aktor lalkarz, kompozytor, reżyser, scenograf. Piszę adaptacje, scenariusze i mam na swoim koncie kilka tekstów dramatycznych. Wybrałem taki zawód i robię to co sprawia mi przyjemność. W 2018 roku będę obchodził 30 - lecie pracy i mam nadzieję, że jeszcze nie raz pojawi się propozycja skorzystania z moich umiejętności i zawodowego doświadczenia.
__
Dariusz Wiktorowicz - aktor teatralny, filmowy, telewizyjny, reżyser teatralny, dyrektor teatru. Urodził się 22 kwietnia 1965 w Łodzi. W 1988 ukończył Wydział Aktorski PWSFTviT w Łodzi. W latach 1988-93, 1998-2000, 2001-05 występował w Teatrze Nowym w Łodzi, w latach 1993-98 w Teatrze Studyjnym '83 w Łodzi, w sezonach 1995/96 i 2000/01 także w Teatrze Lalek Arlekin w Łodzi. Od roku 2005 do 2014 dyrektor naczelny i artystyczny Teatru Dzieci Zagłębia w Będzinie. Od tego samego roku występuje także w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. Laureat wielu nagród teatralnych, między innymi Brązowego Medalu "Zasłużony Kulturze Gloria Artis".

Ryszard Klimczak
Dziennik Teatralny
14 marca 2016

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia