Zawsze sobie powtarzam: „to minie"
Rozmowa z Krzysztofem BabickimOkres pandemii daje się we znaki nam wszystkim, a instytucje kulturalne nie są tu wyjątkiem. Teatr Miejski im. Witolda Gombrowicza w Gdyni zamknął się 13 marca 2020 roku, wraz z początkiem lockdownu, lecz bardzo szybko powrócił, bo już 6 czerwca br.
O trudach, nietypowym okresie izolacji, jego dobrych i złych skutkach z Krzysztofem Babickim – dyrektorem artystycznym Teatru Miejskiego im. Witolda Gombrowicza w Gdyni - rozmawia Paulina Cirocka.
Paulina Cirocka: Bez wątpienia mamy do czynienia z trudnym czasem. Jeszcze trudniejszy był moment lockdownu. Wszędzie mówi się o negatywach, ale może przyniósł on coś pozytywnego? Jak Pan sądzi?
Krzysztof Babicki: Prawda jest taka, że zaczęło się od nieszczęścia. W marcu przestaliśmy grać spektakle, a już wszystko zapowiadało się pięknie: mieliśmy 100-procentową frekwencję, bilety sprzedane na dwa miesiące do przodu, i to nie tylko na tytuły komercyjne. Kiedy musieliśmy oddawać widzom bilety, euforię zastąpiło kompletne przerażenie, poczucie bezradności. I z tej bezradności myślę, że narodziło się coś dobrego – taka twórcza złość, która zjednoczyła nas wszystkich, zmobilizowała do jeszcze cięższej pracy. Ja nie opuściłem ani jednego dnia roboczego w czasie lockdownu, byłem w biurze codziennie. Naszym wspólnym obowiązkiem było ściągnięcie widzów ponownie do teatru, zachęcenie ich ciekawym repertuarem. Moi profesorowie ze szkoły teatralnej zaszczepili we mnie poczucie, że teatr bez widowni się nie liczy, nie istnieje. Dla kilku festiwali czy grantów... to nie tędy droga. Bo teatr musi grać od wtorku do niedzieli. My, co prawda, szykujemy się teraz na Festiwal Gombrowiczowski w Radomiu, co bardzo mnie cieszy, jednak tęsknię trochę za „codziennością".
Czyli teatr należy do ludu, a nie do elit?
- Nie do końca. Teatr jest eklektyczny, wiele zależy od repertuaru, w którym każdy ma znaleźć coś dla siebie.
Jak wyglądała Wasza praca w okresie lockdownu?
- Staraliśmy się pracować w miarę normalnie, robiąc na przykład próby online. Powiem szczerze, trzy godziny takiej próby wykończyły mnie bardziej niż osiem godzin prób na żywo. Zrozumiałem wtedy co czują dzieci uczące się w trybie online. Dla mnie osobiście był to horror. Wiedziałem jednak, że nie możemy się poddać – teatr nie może wywiesić białej flagi. I nasza praca przyniosła efekty, bo 6 czerwca wróciliśmy ze spektaklem „Nastazja wychodzi za mąż", w międzyczasie nasi aktorzy nagrywali krótkie filmy z cyklu „Kilka minut teatru (prawie) codziennie"... Na nienormalną sytuację musieliśmy reagować normalnie. Może było ciężej, może warunki były niesprzyjające, ale jakoś sobie poradziliśmy. Nie jestem jednak pogodnym optymistą, wiem, że sytuacja finansowa będzie kiepska jeszcze przez jakiś czas. Zyski ze sprzedaży biletów pokrywały koszty wynagrodzeń dla pracowników. Sam budynek utrzymujemy z dotacji. W tej chwili możemy zapełnić jedynie połowę widowni, co oznacza, że wynagrodzenia będziemy musieli wypłacać również z tych dotacji. Tym bardziej, że nie gramy przedstawień dla szkół, nauczyciele nie chcą podejmować ryzyka mimo naszych zapewnień, że stosujemy się do wszelkich zaleceń.
Jednak dowiedziałem się już od Pana Prezydenta Wojciecha Szczurka, że w przyszłym roku otrzymamy dokładnie taką samą kwotę dotacji jak zawsze, czyli możemy planować nowy sezon bez większych trudności.
Wspomniał Pan o stosowaniu się do zaleceń – jak teatr przygotował się na ponowne przybycie widzów właśnie pod kątem obostrzeń koronawirusowych?
- Po pierwsze, obowiązkowe są oczywiście maseczki. Kiedy ogłosiliśmy powrót, wiele osób dzwoniło z zapytaniem czy trzeba siedzieć w masce. U nas w teatrze nie jest to aż taki wielki problem, bo Duża i Mała Scena są zaopatrzone w klimatyzację. Sam natomiast siedziałem niedawno na spektaklu w maseczce w miejscu, gdzie klimatyzacji nie było. Można zwariować...
Ponadto dezynfekujemy sale, na wejściu stoi płyn do dezynfekcji, utrzymujemy też dystans. Dlatego możemy zapełnić jedynie połowę widowni.
Na jakie wsparcie finansowe mógł liczyć teatr w okresie lockdownu? Czy w ogóle na jakiekolwiek?
- Otrzymaliśmy pomoc od miasta, dzięki czemu mogliśmy utrzymać pensje aktorów na przyzwoitym poziomie. Jednak nie jest to łatwe – aktor zarabia zależnie od ilości spektakli. Jeśli w kwietniu zeszłego roku pojawił się na scenie, załóżmy, 15 razy, a w kwietniu tego roku ani razu, no to wiadomo, że jestźle. Postanowiliśmy podliczyć te straty i przedstawiliśmy je w Urzędzie Miasta Gdynia. Jak już wspomniałem, dotacja na przyszły rok pozostanie niezmienna, otrzymamy również takie same kwoty jak w poprzednich latach na organizację Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych R@port oraz Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. To wspaniała wiadomość, że Gdynia nie zamierza oszczędzać na kulturze. Osobiście bardzo lubię Gdyńską Nagrodę Dramaturgiczną, lubię posłuchać zgłaszanych sztuk.
Co było według Pana największą stratą dla Teatru Miejskiego?
- Wciąż ciężko mi odżałować Scenę Letnią Teatru Miejskiego w Gdyni. W tym roku miała mieć swoje 25-lecie. Ja pracuję jako dyrektor artystyczny już 9 lat i bardzo przyzwyczaiłem się do myśli, że w czerwcu jest ta nasza Scena Letnia, że zawsze jest niepokój co będzie z pogodą... W tym roku tego zabrakło, odebraliśmy wiele telefonów z pytaniami dlaczego, przecież koncerty i inne imprezy się odbywają? Odpowiadaliśmy, że taka jest decyzja władz i że nic nie możemy z tym zrobić.
Żal mi także sceny na Darze Pomorza. Sam ją stworzyłem, kiedy w 2011 roku objąłem funkcję dyrektora artystycznego Teatru Miejskiego, razem z Pawłem Huelle, naszym dramaturgiem, żywimy do niej ogromny sentyment. Najpierw zagraliśmy tam „Idąc Rakiem" Güntera Grassa, później „Żółtą Łódź Podwodną", „Tango – na pełnym morzu" i „Kursk" – wszelkie spektakle związane z morzem. I ta scena naprawdę robiła furorę, mimo stosunkowo drogich biletów, mieliśmy pełną widownię, a „Kursk" potrafiliśmy grać o 22:00. To była niesamowita atrakcja, głównie dla turystów.
Niestety, scena Daru Pomorza nie jest zbyt duża, mieści się tam ledwie 50 osób, wszyscy siedzą ramię przy ramieniu, co w dzisiejszych warunkach jest zbyt niebezpieczne.
Nie oznacza to oczywiście, że nie mamy planów na Dar Pomorza. Paweł tworzy obecnie nową sztukę – „Kapitan" na podstawie dzieła Karola Olgierda Borchardta. Kajuta Borchardta jest pokazywana turystom na Darze Pomorza, poza tym to ważna postać w świadomości Gdynian. Kiedyś zaczepił mnie pewien starszy pan z pytaniem co z „Kapitanem", bo on bardzo chciał obejrzeć, czy cenzura wstrzymała premierę? Odpowiedziałem ze śmiechem, że w Polsce nie ma już cenzury, a starszy pan dodał, że był uczniem Borchardta. Dlatego liczę, że „Kapitan" będzie takim moim wytrychem do serc gdyńskich widzów, że frekwencja znów osiągnie 100%, tak jak to było przed pandemią. Scenariusz przechodzi modyfikacje, ponieważ chcemy, aby spektakl mógł być wystawiany zarówno na Dużej Scenie, jak i na Darze Pomorza. Mamy też w planach otwarcie nowej sali w Muzeum Morskim, gdzie powstaje nowoczesny system punktowego oświetlenia twarzy aktorów, ale to zapewne plan na przyszły rok.
Co jeszcze może Pan powiedzieć o najbliższej przyszłości Teatru Miejskiego?
- Szczęśliwie udało mi się zatrudnić kilku wspaniałych młodych aktorów jeszcze przed lockdownem. Weronika Nawieśniak, Martyna Matoliniec i Krzysztof Berendt zapewnili nam dopływ świeżej krwi, że tak powiem, a przy tym wnieśli dużo energii do zespołu. To oni najbardziej upierali się, żeby kontynuować próby online, mimo zmęczenia, żeby zamknąć temat. Widać, że wiedzieli po co przyszli do Teatru. Nie hołduję socrealizmowi, w teatrze potrzebne są różne pokolenia, ludzie z różnych grup wiekowych. Ostatecznie ciężko, żeby Nastazję zagrała kobieta 40-sto czy 50-cioletnia.
Teraz jestem bardzo ciekaw premiery „Rozważnej i Romantycznej" 10 października. Mówi się, że jest to sztuka dla kobiet. I bardzo dobrze, bo to kobiety wyrabiają frekwencję, zabierając do teatrów mężczyzn.
Jeśli chodzi o repertuar, to jest on prawie ustalony. Mam przeczucie, że ten sezon musi być naprawdę wyjątkowy. Chociaż z drugiej strony wielokrotnie czułem się zaskoczony, kiedy hitami stawały się takie sztuki jak „Mistrz i Małgorzata" czy „Dziady", a na przykład „Romeo i Julia" w wersji nowoczesnej, o zwaśnionych klubach piłkarskich przeszło bez echa. Jak widać kibice nie chodzą do teatru...
W grudniu będę obchodził swój jubileusz, planuję uczcić go komedią „Arszenik i Stare Koronki". Ponadto Jacek Bała ma pomysł na interpretację powieści „Prawiek i inne czasy" Olgi Tokarczuk. Pracujemy także nad spektaklem „Marlena" o Marlenie Dietrich, tylko w odrobinie innej odsłonie. Mogę zdradzić, że pojawi się tam Frank Sinatra, Joseph P. Kennedy Senior, J.F. Kennedy czy Edith Piaf. Brzmi jak szaleństwo, ale będzie znakomite. I to będzie koniec premier tego sezonu. Następny otworzymy interpretacją Rafała Szumskiego „Snu Nocy Letniej". Prace nad tym spektaklem trwają już od końca lipca tego roku.
Tutaj chciałbym powiedzieć co nieco o Rafale. Pamiętam jak jechałem do Gliwic obejrzeć jego pracę. Nie jestem typem widza, który będzie się spierał o estetykę. Fenomen teatru to między innymi właśnie różne punkty widzenia na estetykę, uwielbiam sztuki, które są robione „nie w moim typie". W pracach dzisiejszych reżyserów potrafi być tyle bełkotu i głupoty... A ja tego nie cierpię. U Rafała od razu zauważyłem, że on potrafi myśleć, potrafi poprowadzić aktorów. Kiedy zaproponował „Sen Nocy Letniej", nie wahałem się. Jego sukces, jakim była sztuka „Trzej Muszkieterowie" rozwiewa wszelkie moje wątpliwości.
Wiele teatrów przeniosło swoją działalność do sieci, promując spektakle online. Co Pan o nich sądzi?
- Że są okropne i niepotrzebne. Co prawda, dzięki temu ludzie mieli zajęcie, widzieli, że teatry coś robią, a nie zamykają się na głucho, ale nikt nie wmówi mi, że teatr to coś innego niż spotkanie widza i aktora twarzą w twarz. W obecnej sytuacji jest to wystarczająco utrudnione, aktorzy mówią mi, że widok zamaskowanej publiki trochę ich przeraża. Robi się teatr w teatrze.
Nawet teatr telewizji to coś innego, tam potrzebny jest jeszcze porządny montaż. Pamiętam jak przenosiłem „Idąc Rakiem" właśnie do teatru telewizji i szczerze – to było bolesne doświadczenie. Powtarzałem ciągle, że owszem, można obejrzeć w telewizji, ale idźcie też do teatru, zobaczcie ten spektakl na żywo. Osobiście wolę zdezynfekować ręce, założyć maseczkę i ujrzeć żywego aktora niż jedynie obraz na ekranie.
Koronawirus i pandemia to coś, z czym nie mieliśmy do czynienia w XXI wieku. Wielu przeraziła myśl, że w tej niezwykłej sytuacji ich praca nie ma sensu, mogą ją bardzo szybko stracić... Co powiedziałby Pan osobom marzącym o pracy aktora, oświetleniowca, dźwiękowca czy ogólnie o zawodzie związanym z teatrem?
- Kiedy nadszedł okres grudnia 70., uczyłem się w podstawówce nr 50 im. Emilii Plater. Mój ojciec był lekarzem, tego dnia miał dyżur całodobowy. Pamiętam strzały i hałasy na ulicach, pamiętam to poczucie zagrożenia, strach, że ojciec nie wróci do domu... Dla 14-latka to okropne doświadczenie. Jednak pamiętam też jak w szkolnej toalecie ktoś napisał na ścianie „Przeżyliśmy potop szwedzki, przeżyjemy i radziecki". I to staram się zawsze sobie powtarzać, chociażby kiedy widzę kolejne ekipy rządowe dewastujące kraj. To wszystko minie. Tak samo minie pandemia. Grudzień 70. był straszny, później, kiedy studiowałem w Krakowie, wprowadzono stan wojenny. Nie wiedziałem co się dzieje z moją rodziną, a oni nie wiedzieli co dzieje się ze mną. Ale przeżyliśmy, choć wydawało się, że za chwilę wojska radzieckie wejdą do kraju i zacznie się rzeźnia. A my robiliśmy swoje – wystawialiśmy spektakle, ja wtedy debiutowałem „Hiobem", następnie był „Kordian"... Nie musieliśmy się tego wstydzić, teatr pokazywał swoją niezależność.
Dla mnie ogromne znaczenie miała praca w Niemczech i Finlandii, stanowiła pewnego rodzaju odskocznię psychiczną od szarej, stłamszonej Polski. Uwielbiałem to, a jednocześnie wiedziałem, że wrócę do kraju. Ani przez chwilę nie myślałem inaczej. Wielu pytało po co, przecież tam się rozgrywa dramat. A ja zawsze odpowiadałem, że to się kiedyś skończy. I w końcu przyszedł rok 1989.
Szczerze współczuję młodym ludziom, którzy kończą teraz szkoły, robią dyplomy i nie mają za bardzo jak zacząć pracy. Ale jak mówię – to minie.
Dziękuję za rozmowę.
__
Krzysztof Babicki - reżyser teatralny, od 2011 roku dyrektor artystyczny Teatru Miejskiego im. Witolda Gombrowicza w Gdyni. Urodził się w 19 lipca 1956 roku w Gdańsku. Absolwent Wydziału Filologii Polskiej Uniwersytetu Gdańskiego i Wydziału Reżyserii krakowskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Debiutował w 1982 roku w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. W latach 1983–1991 współpracował ze Starym Teatrem im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. Reżyserował także w teatrach Poznania, Wrocławia, Katowic, tworzył spektakle dla Teatru Telewizji. Odnosił sukcesy zagraniczne reżyserując w Finlandii, Niemczech, Rosji, Korei Południowej i Holandii. W latach 2000–2011 był dyrektorem artystycznym Teatru im. Juliusza Osterwy w Lublinie. Od 2011 roku pełni obowiązki dyrektora artystycznego Teatru Miejskiego im. Witolda Gombrowicza w Gdyni. 1 września 2016 zawarł kolejną umowę na pięć sezonów artystycznych, do 31 sierpnia 2021.