Zbędny człowiek

"Woyzeck" - reż: Andrzej Domalik - Teatr Bagatela w Krakowie

Nie pamiętam dobrze - i nie dziwota, w końcu naukę chemii pobierałem wiek temu - nie pamiętam, nie chce mi się encyklopedii niepokoić, umówmy się więc, że był to sześcian.

Ażurowy, prawie nic nie ważący, wielkości turystycznego telewizorka. Ażurowy? Za dużo powiedziane. Sama ażurowość! Bez mała - tylko przeźroczystość! Osiem plastikowych kulek nadzianych na dwanaście plastikowych rurek. Wnętrze? Nic. Ściany? Też nic. I Boga czcić! Przez klocka tego dobrze było widać niepokojąco malownicze oddechy pani profesor, co nad klockiem wykładała: "oto sól, NaCl, chlorek sodu, krystalizuje w układzie regularnym, sól, model cząsteczki soli, trójwymiarowy schemat poglądowy - kulki to atomy, a rurki to wiązania"... 

Owszem, bywa, że sztuka budzi pamięć, lecz do głowy mi nie przyszło, iż akurat na wyreżyserowanym przez Andrzeja Domalika "Woyzecku" Georga Büchnera wróci do mnie moje, by tak rzec, chemiczne dzieciństwo. Idąc na przedstawienie wszystko gotów byłem postawić, że na tej fenomenalnej, ociekającej sensualnością historii o wojskowym golibrodzie Franku Woyzecku, co z miłości bezlitosnej, czyli z bezradności nie do ogarnięcia, zarzyna swą ukochaną Marię - nie wyszepczę tego, com wyszeptał w klasie. Tak, założyłbym się - i przegrał bym. Która to była minuta dzieła Domalika? Piąta? Usłyszałem, jak po stu latach przerwy znów mruczę: "Wszystko pięknie, mądrze i elegancko, lecz spróbujcie tym coś przyprawić - przesolić zupę bądź nie dosolić żeberek - spróbujcie po prostu klocka w życie wprowadzić". 

Postacie, czyli ludzie? Krew? Kość? Głowy, w których małość bobruje, mniej bądź bardziej bydlęce namiętności się kolebią? Kapitan, uprawiający filozofię przaśną? Toporny Tamburmajor, co prostą niczym źdźbła jesiennych traw Marię do pochopności nakłania? Doktor okutany oparami naukowych banialuk? Rzemieślnicy? Dzieci? Obłąkani? Cała reszta tej pięknej, marnej menażerii, próbującej oddychać gdzieś na krawędzi świata? Ich losy, funta kłaków niewarte? I dni ich żałosne, każdy za pięć groszy?... Nie. 

Patrzę na "Woyzecka" Domalika minutę, trzy, patrzę pięć - i nie widzę tego wszystkiego. Nie dostrzegam ciał. Widzę, słyszę aktorstwo... ażurowe. Klocki człekokształtne, w geometrii swej nawet ciekawe, szalenie poglądowe. Modele. Stożki ścięte i nie, walce płaskie i wysokie, sześciany, prostopadłościany oraz inne graniastosłupy. W środku? Nic. Ściany? Owszem, ludzka skóra, lecz bez znaczenia. Przezroczystość wysokiej próby - dlatego też nazwisk przytaczać nie ma po co. Przez nich wszystkich razem i przez każdego z osobna można swobodnie gapić się na to, co z tyłu. Fatalność swobody zaś w tym, że z tyłu nie ma niepokojąco malowniczego oddechu pani od chemii. Tam jest scenografia. Decha cięta w połowie. 

Decha monstrualna, na kółkach, zapaćkana czarnymi krechami. Jak na mój gust - przedstawia sierść bobra. Decha raz się rozsuwa, ukazując dajmy na to zmotoryzowane schody, a raz zsuwa się. Zsuwa się, by się rozsunąć i rozsuwa się, by się zsunąć. Są także krzesła, stół, żeliwne wyrko, ogromne szkło powiększające oraz stalowa balia. Są czasem, a czasem nie. Za to muzyka jest prawie bez przerwy. Po co? Bo recytującym graniastosłupom prawie bez przerwy głębi oraz powagi dodawać trzeba. 

Właśnie - tu wszystko jest umetafizycznione. Ontologiczne i epistemologiczne. Wszędzie czuć tablicę Mendelejewa. By do soli wrócić, wyobraźcie sobie, że ziarenka mają kształt liter NaCl bądź ażurowego klocka z plastikowych kul i rurek - a zobaczycie sedno tego "Woyzecka". Domalikowi udała się rzecz zdumiewająca. Obrócił ludzi w tezy. Każdy jest własnym swym schematem, autoanalizą, sztancą, wzorem. Nikt nie mówi, wszyscy wygłaszają sentencje poglądowe. I w sumie - nie dziwota. Gdy się z arcydzieła Büchnera wykrawa tekściku na godzinę z hakiem maleńkim - dzieło musi ugrzęznąć w papierowej oracji. A myślowy efekt tych zabiegów? 

To jest najdziwniejsze. Jakim cudem Domalik mógł nie pojąć, że gdy świat sam siebie zanalizował - Woyzeck, czyli Grzegorz Mielczarek [na zdjęciu], jedyny żywy człowiek na scenie, jest niepotrzebny? Przecież w litej sztuczności - żywy człowiek to zawsze zbędność.

Paweł Głowacki
Dziennik Polski
23 września 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia