Zbrodnia w teatrze marionetek

"Jenůfa" - reż. Alvis Hermanis - Teatr Wielki w Poznaniu

Leoš Janáček ma nieszczęście należeć do twórców, których zaliczamy do szerokiego kanonu, jednak trudno ich nazwiska znaleźć w programach polskich instytucji kultury. Ostatnia rodzima produkcja jego opery miała miejsce ponad dziesięć lat temu, gdy Warszawska Opera Kameralna wystawiła "Jenufę" (2004), a w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej Leszek Mądzik zainscenizował pieśniowy cykl "Zapiski tego, który zniknął" (2006). Sytuację ratują występy zagranicznych zespołów, ostatnio "Jenufa" w Bytomiu i "Przygody Lisiczki Chytruski" w Szczecinie, jak również koprodukcje "Katii Kabanowej" (2010) oraz "Sprawy Makropulos" (2013) w Operze Narodowej.

Tym ostatnim tropem poszedł również Teatr Wielki w Poznaniu, wystawiając "Jenufę" w koprodukcji z Theatre de la Monnaie z Brukseli, Teatro Comunale di Bologna oraz Teatrem Bolszoj w Moskwie. O niewielkim rezonansie twórczości Janaćka w Polsce najlepiej świadczy fakt, że to zaledwie druga realizacja tego utworu w Poznaniu. Poprzednia, w roku 1926, była polską premierą. Czy tak powinna wyglądać recepcja operowego kanonu?

Reżyserem sprowadzonej do Poznania inscenizacji jest Alvis Hermanis, znany z Teatru Nowego w Rydze, od paru lat zajmujący się także operą. Szczególną uwagę zwraca on na aspekt wizualny spektaklu (jest także autorem scenografii). Jako niepoprawny esteta postanowił sprzeciwić się zgrzebnemu stereotypowi wschodnioeuropejskiej prowincji, który dominuje w inscenizacjach "Jenufy" i ukazać akcję w całym przepychu morawskich strojów ludowych przygotowanych przez Annę Watkins. Jakby tego było mało, oprawił folklorystyczne obrazki w ramy secesyjnych, roślinnych motywów z twórczości Alfonsa Muchy - też Morawianina, a zarazem współczesnego Janaćka. Bogactwo kolorów użytych w skrajnych aktach zostało jednak w drugim akcie skontrastowane z ubogą izbą Kościelnichy o wystroju niczym z czasów demokracji ludowej. Akcję sceniczną komentowały umieszczone w niszy za sceną tancerki. Poprzez swoje mechaniczne ruchy (choreografia Ałły Sigalovej) wyglądały trochę jak marionetki lub figurki z pozytywki.

Można dyskutować, czy wielobarwny folklor dobrze łączy się z ozdobną sztuką art nouveau, ale bez wątpienia spektakl był atrakcyjny wizualnie. Wydaje się jednak, że najlepiej prezentowałby się na zdjęciach, gdyż akcja nieco gubiła się wśród licznych ornamentów. Ustawiony statycznie i piętrowo chór wyglądał niczym ekspozycja z muzeum etnograficznego. Odświętne stroje ludowe zdawały się krępować śpiewaków, pomiędzy którymi trudno było dostrzec jakiekolwiek ludzkie interakcje. Postacie ledwo poruszały się po scenie, zachowując między sobą dystans. Dawało to poczucie pewnej sztuczności, kojarzącej się z teatrem marionetek. Libretto Janaćka wypełniają pełnokrwiste postaci, obciążone kompleksami, poczuciem winy i bolesną przeszłością. Sztywność ruchów i statyczność postaci utrudniały jednak stworzenie wielowymiarowych i niejednoznacznych relacji między bohaterami opery.

Gdy drugi akt przeniósł nas do bardziej surowej rzeczywistości, więzi pomiędzy wyzwolonymi z kostiumów postaciami stały się bardziej ludzkie i naturalne. W prostych gestach skupiały się złożone uczucia łączące bohaterów opery. Rozwiązania dychotomicznej rzeczywistości dwóch pierwszych aktów nie przyniósł akt trzeci, który powrócił do folklorystycznej oprawy. W operze próba restauracji starego porządku zupełnie zawodzi, a pozorny ład rozpada się w dramatycznym finale. Brak rozwiązania tego konfliktu w warstwie wizualnej sprawił, że kostium - i skostniały system społeczny, który reprezentuje - nie stał się jednym z podmiotów dramatu, a jedynie pustym ozdobnikiem. Ostatnie takty opery rozbrzmiewały do wizualizacji zakwitających róż: oto Jenufa znajduje szczęście i miłość w nowym związku z Lacą. Reżyser trafnie odczytał z muzyki Janaćka pozytywne zakończenie opery, lecz czy nie spłycił jego przekazu?

Może jednak wymyślne kostiumy krępowały śpiewaków, nie pozwalając do końca zrealizować koncepcji reżysera? Na pewno pod względem wokalnym można było odczuć większą swobodę wokalistów w drugim akcie, kiedy nosili pospolite ubrania. To nie jedyny przypadek, gdy inscenizacja negatywnie odbiła się na muzyce. Ustawiony wysoko chór miał utrudnioną komunikację z kanałem orkiestrowym, co było jedną z przyczyn desynchronizacji chóru i orkiestry w kulminacji pierwszego aktu. Partytura utworu jest niezwykle bogata, w zaskakujący sposób łączy gęste i złożone faktury z liryczną prostotą i lekkością ludowych melodii, a wszystko to w pomysłowej i bajecznie kolorowej instrumentacji.

O ile jednak prowadzony przez Gabriela Chmurę zespół gładko pokonał zawiłości muzyki Janaćka, to zdecydowanie w grze orkiestry brakowało lekkości. Muzycy grali dość mechanicznie, ciężko i zwyczajnie za głośno, częstokroć przykrywając wokalistów. We fragmentach inspirowanych folklorem przydałoby się natomiast więcej przaśności i ostrzejszego atakowania akcentów. Tak jak inscenizacja Hermanisa mieniła się kolorami, tak barw tych zdecydowanie zabrakło w partii orkiestry.

Bez wątpienia najmocniejszą stroną spektaklu była obsada wokalna. Najjaśniejszym jej punktem był Rafał Bartmiński w roli Lacy, śpiewający tonem miękkiej łagodności i podszytego bólem liryzmu. Znakomicie partnerowała mu odtwórczyni tytułowej roli, Monika Mych-Nowicka, której głos nie tylko urzekał, lecz także mienił się całą paletą emocji. Niczego nie można zarzucić Piotrowi Friebemu w roli Stevy, choć nadekspesyjna choreografia w połączeniu z przedziwnym nakryciem głowy czyniły tę postać nieco przerysowaną. Bardzo dramatycznie wypadła Kościelnicha w kreacji Barbary Kubiak. Niestety, głos śpiewaczki ginął przykryty przez orkiestrę, szczególnie w niskim rejestrze. Szkoda tym większa, że na barkach tej postaci spoczywa całe tragiczne napięcie drugiego aktu. Z pomniejszych ról warto wyróżnić Olgę Maroszek w roli Stafenki Buryjovki, której głos może brzmiał nawet zbyt jasno i świeżo, jak na tę postać. Pozytywnie wypadła również Pastuchyńa o czystym, prostym głosie Katarzyny Włodarczyk.

Mimo pewnych mankamentów wdzięczny jestem dyrekcji Teatru Wielkiego w Poznaniu za wystawienie "Jenufy", bo to znakomity dramat ubrany we wspaniałą muzykę Janaćka. Trudno przewidzieć, kiedy można się spodziewać kolejnego wystawienia tej opery w Polsce. Dlatego z całego serca chciałbym polecić każdemu obejrzenie poznańskiej produkcji. Niestety, nie mogę. Obydwa spektakle w tym sezonie już się odbyły. To prawdziwa zbrodnia na "Jenufie".

Krzysztof Stefański
Ruch Muzyczny
1 kwietnia 2016
Portrety
Alvis Hermanis

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...