Zbrodnie poszukiwaczy sensu

"Szajba" - reż. Jan Klata - Teatr Polski we Wrocławiu

Czasem trudno oprzeć się wrażeniu, że najważniejszym zadaniem polskich krytyków teatralnych jest dorabianie ideologii do czegoś, co jej nie posiada, jest słabe, miałkie i zwyczajnie pozbawione sensu. Krytyk, któremu bywa nieco wstyd za nieudaną realizację, z miłości do teatru postanawia bronić honoru sztuki scenicznej. Pisze więc, że to "ciekawe operowanie kodami kulturowymi oraz odważne nawiązanie do artysty X i Y". A że nic z tego nie wynika, że brak w tym logiki... cóż... Poszukiwanie sensu to nieodłączny element ludzkiej egzystencji.

Jan Klata ma szczęście do ludzi, którzy kochają teatr, dlatego jego „Szajba” (pisana także - a może przede wszystkim - bez cudzysłowu), miast być powodem osłabienia jego znaczenia wśród artystycznej bohemy umacnia pozycję reżysera na szczytach teatralnych rankingów, czyniąc go artystyczną osobowością współczesnego polskiego teatru, demaskatorem narodowych mitów i głosem skundlonej polskości, która wymaga nieustannej rewizji i demitologizacji, gdyż w przeciwnym razie wpadniemy w pułapkę, którą nasi przodkowie zastawili na swoich potomków.

Podsumowania w stylu: „jakie czasy taki teatr” nie rozwiązują podstawowego problemu, stwarzanego przez tego typu realizacje. Przeciętni widzowie, którzy w większości - czego bardzo łatwo można dowieść przysłuchując się rozmowom w teatralnym foyer - „przyszli na Klatę”, jakoś poradzą sobie z żartami nienajwyższych lotów i faktem, że przez dwie godziny patrzyli, jak doświadczona i utalentowana aktorka dała się zmanipulować grając notorycznie „braną od tyłu” kobietę, której coraz trudniej osiągnąć seksualną satysfakcję. W najtrudniejszej sytuacji jest jednak widz, który w przypływie szczerości sam przed sobą przyzna, że podstawowym odczuciem, jakie towarzyszyło mu podczas przedstawienia, było zażenowanie. Jeśli ten widz jest krytykiem teatralnym, sytuacja dodatkowo się komplikuje. Co robić, kiedy siedząc na widowni odnosi się nieodparte wrażenie, że ktoś na siłę stara się przykleić nam uśmiech, stosując zabieg rodem z teledysku zespołu T.Love? Jak postąpić, kiedy ma się świadomość, że większość fanów teatralnej mistyfikacji w wykonaniu Jana Klaty po każdej najmniejszej próbie krytyki odpowie słowami piosenki: „jest super, więc o co ci chodzi”? Nie pozostaje nic innego, jak w poczuciu głębokiego rozczarowania oddalić się z miejsca zdarzenia pogrążając się w żalu, iż nie jest się w stanie rubasznie rechotać na widok wyłupywania oczu w celu pozbycia się podrażniającej gałkę oka rzęsy.

„Szajba” to spektakl zrealizowany w nietypowej przestrzeni, widzowie zaproszeni zostali do tunelu foliowego (tańszy substytut szklarni ogrodowej), gdzie hodowane są żółte kwiaty, wyglądające na kwitnący rzepak. W tych „cieplarnianych warunkach” toczy się historia Polski przyszłości, na której terenie rozegra się dramatyczna walka o ocalenie polskości. El Kujawa za pomocą pary ekstremistów, jakimi są 99 Groszy (Marcin Czarnik) i konstruujący niszczycielską bombę Zachar (Michał Majnicz), przygotowuje zamach terrorystyczny, mający na celu utworzenie na terenie naszego państwa Wielkich Kujaw. Dożywotni premier Polski Mister Ble (Wojciech Ziemiański), „obrzucający wszystko gospodarskim okiem”, musi bronić suwerenności podległych mu ziem. Jego żona Wiktoria (Kinga Preis) rozczarowana pożyciem małżeńskim zdradza męża z 99 Groszy, który śnił się jej po nocach jeszcze zanim go poznała (przykładał jej do głowy coś w rodzaju bazooki, groził śmiercią i sadystycznie kazał liczyć do tysiąca, co najwyraźniej niezwykle ją podniecało). By zyskać ogólne wyobrażenie tego, co rozgrywa się na scenie, do tej mieszanki dorzucić należy jeszcze „odkłamujące historię” rozmowy premiera z Hansem (Marian Czerski), z których wynika, że to Niemcy podczas II wojny światowej bronili Żydów organizując pod siedzibą gestapo protesty i że to oni byli prześladowani, a także sypiące się gęsto cytaty z naszych narodowych dzieł - fragment „Wesela” Wyspiańskiego, kościelne godzinki i zawołanie kibiców piłkarskich tworzą obraz narodowego „węzłowiska upośledzenia”, nad którym w „Niemytych duszach” rozwodził się Witkacy. Co z tego wszystkiego wynika?

Niestety z całego tego zamieszania wynika niewiele. Po raz kolejny otrzymaliśmy kolorowy, atakujący zmysły spektakl, będący przykładem teatralnej hochsztaplerki. Żonglowanie cytatami, stwarzające pozory dyskursu na temat polskiej tożsamości oraz bogactwo formy z pewnością mają za zadanie odwrócenie uwagi od braku przesłania i miałkości przedstawienia, które tonie w kulturowych zapożyczeniach, nie stawia jednak żadnej konkretnej tezy, nie posiada bowiem większego sensu. W teledyskowej formie przez kilkadziesiąt minut podawano nam dowcipy, każąc śmiać się m.in. z siedzącego na klozecie terrorysty, który po wyłupieniu oczu nie może połączyć czerwonego drucika z zielonym. Zasugerowano także, że bardzo zabawne jest udowadnianie swojej polskości poprzez wspólne wypowiadanie słów modlitwy (aż dziwne, że reżyser nie wykorzystał doskonałej „Modlitwy Polaka” z „Dnia świra” Koterskiego) i zarzekanie się, że „przez cały dzień czyta się Chopina”. Być może rzeczywiście jest to doskonała rozrywka, skierowana jednak raczej do wielbicieli „Świata według Kiepskich”, niż do osób oczekujących od teatru prowokacji intelektualnej na nieco wyższym poziomie. I bynajmniej nie chodzi tu o recytowanie Norwida, ale o gruntowną, rzetelną analizę rzeczywistości, podaną widzowi bez wizualnych „zamulaczy”.

Elementem spektaklu, który szczególnie zasługuje na komentarz, jest niewątpliwie aktorstwo, wzbudza ono bowiem ambiwalentne odczucia. Jeśli miałabym czegoś Janowi Klacie pogratulować, byłaby to z pewnością charyzma, która pozwala reżyserowi na przekonanie doświadczonego, utalentowanego, sprawnego warsztatowo zespołu aktorskiego do swojej wizji. Każde, nawet najbardziej karkołomne zadanie zostało przez zespół wrocławskiego teatru zrealizowane z pełnym oddaniem, co zaowocowało powstaniem niezwykle wyrazistych, wzbudzających silne emocje postaci. Jednak to, co jest największą siłą przedstawienia, staje się jednocześnie powodem owego zażenowania, którego trudno wyzbyć się jeszcze długo po opuszczenie świątyni sztuki. Jak to się stało, że doskonali, doświadczeni aktorzy do tego stopnia pozwalają sobą manipulować? W jaki sposób Jan Klata zdołał zawładnąć ich umysłami? Dlaczego po raz kolejny nie udało mu się przetransponować na scenę idei, do której przekonał tyle osób? „Rząd dusz” w wykonaniu tego reżysera pozostanie nierozwiązaną zagadką i kluczem do popularności, jaka od dłuższego czasu towarzyszy Narodowemu Prowokatorowi Scen Polskich.

Najlepszym usprawiedliwieniem dla wszystkiego, co przez kilkadziesiąt minut pokazywane było widzom, jest tytuł spektaklu, który w pewnym stopniu przygotowuje nas na to, co zobaczymy. Zamiast skupiać się na „zwalczaniu pól żenady” skutecznie wmówimy sobie, że była to po prostu ekstrawagancka, autorska wizja artystyczna w wykonaniu kontrowersyjnego reżysera. Jednak czy dorabianie ideologii i usprawiedliwianie twórców nie jest aby prawdziwą zbrodnią przeciw teatrowi?

Olga Ptak
Dziennik Teatralny
4 stycznia 2010

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...