"Zbrodnie serca" - amerykański koncert we Współczesnym
"Zbrodnie serca" - reż. Jarosław Tumidajski - Teatr Współczesny w WarszawieJeśli ktoś szuka przedstawienia teatralnego ciekawie opowiadającego konkretną historię, rysującego psychologiczne portrety, dającego aktorom (a przede wszystkim aktorkom) pole do wygrania się za wszystkie czasy, nie powinien ominąć "Zbrodni serca". Spektakl grany jest na małej scenie (w baraku) Teatru Współczesnego w Warszawie od ponad roku. Dla mnie to była zaległość. Jej wyrównanie okazało się szczególną przyjemnością.
Amerykanka Beth Henley za sztukę "Zbrodnie serca", wydaną w roku 1979, dostała Pulitzera. Warto po nią sięgnąć, bo jest bardzo dobrze napisana. Precyzyjnie rysuje wizerunek przede wszystkim trzech sióstr, a dzięki ich namiętnym rozmowom i kłótniom - prowincjonalnego miasteczka w południowym stanie Mississippi. Tak precyzyjnie, że w roku 1986 Bruce Beresford nakręcił według "Zbrodni serca" film - z Diane Keaton, Sissy Spacek i Jessicą Lang w rolach głównych. Już wyrazistość tych akurat aktorek powinna nam podpowiadać, jaki to literacki materiał.
Siostry Lenny, Meg i Babe cały czas balansują między komedią i dramatem. Już sądzimy, że zmierzamy ku nieuchronnej rodzinnej tragedii, gdy... Mamy tu pochylenie się nad kobietami nie całkiem mieszczącymi się w schemacie południowej, wciąż jeszcze dość konserwatywnej, nieźle skądinąd odmalowanej obyczajowości. Ale pochylenie się dalekie jest od postępowego czy feministycznego plakatu. Zwłaszcza, że autorka choć swoim bohaterkom współczuje, to ich nie oszczędza. W wielu momentach one same gotują sobie nawzajem piekło.
Literackich analogii można sobie szukać do woli, bo amerykańskie Południe było zawsze bardzo inspirujące: od książek Faulknera aż po dużo współcześniejsze od tej sztuki "Ostre przedmioty". Tu pije się burbona, a najbardziej wyzwolona z sióstr Meg oburza się na swego dawnego ukochanego, że poślubił Jankeskę. Ale tak naprawdę ten kontekst ciąży nad tekstem w sposób umiarkowany, dyskretny. Wiele zdarzeń, klimatów i dylematów mogłoby wychynąć z każdej prowincji, nawet polskiej.
Stosunkowo mało tu widocznych szwów, kalkulacji autora: tu użyję emocjonalnego szantażu, a tam wzruszę. To znaczy ja wykalkulowanych chwytów nie wykluczam, ale są skryte gdzieś pod powierzchnią dość zwyczajnej, choć gęstej od emocji historii dziejącej się, jak dobrze policzyć w ciągu dwóch zaledwie dni. Dla widzów to 2 i pół godziny normalnego teatru z jedną normalną przerwą. Upływają jak z bicza strzelił, bo cały czas dręczy nas dawno nie używana na teatralnych przedstawieniach ciekawość: co też będzie dalej.
Jarosław Tumidajski, obiecujący reżyser, przyrządził z tego danie bardzo lekkostrawne, co nie znaczy błahe. Wierne tekstowi w duchu Erwina Axera i Macieja Englerta, nawet jeśli lekko przerysowujące poszczególne zdarzenia, zgodnie zresztą z intencją samej autorki, która chwilami robi z szaleństwa swoich bohaterek coś więcej niż wierny zapis zdarzeń. Dzieje się to w jednym wnętrzu, pełnym sprzętów mających wiernie odmalować realia (scenografia Mirka Kaczmarka). Gra aktorów to wielki popis umiejętności: jak posługiwać się rekwizytem, jak imitować codzienność i jednak poza nią wychodzić, a przede wszystkim jak reagować na siebie nawzajem.
Precyzja drobnych i mniej drobnych gestów i min, operowania pełną skalą głosu, ale chwilami ciszą, którą zaciekawiona widownia szanuje, godna jest uznania. A miejsce zobowiązuje. Przecież to Teatr Współczesny Zofii Mrozowskiej i Barbary Krafftówny, Mai Komorowskiej i wciąż tam obecnej Marty Lipińskiej. Dzięki temu przedstawieniu widzimy, że mają godne następczynie. Trzeba im tylko dać materiał do grania. Pamiętam jak w "Wiśniowym sadzie" Czechowa w reżyserii Macieja Prusa Krafftówna kilkoma kreskami opowiedziała mi w roku 1978 historię guwernantki Szarloty. Ta umiejętność wciąż istnieje
Dominuje, z racji temperamentu postaci, Meg Katarzyny Dąbrowskiej, tyleż zbuntowana co pogubiona. Jakież ta kobieta wyczynia aktorskie harce swoim charakterystycznym pięknym głosem, i swoją efektowną postacią, którą umie chwilami koncertowo ośmieszyć (by jej następnie bronić). Ale też jak kunsztownie rysuje niepozorną, nieco monotonną, wiecznie wycofaną Lenny Monika Krzywkowska. A Monika Kwiatkowska w roli Babe, kobiety o umyśle dziecka? Niezrównana! Ten tercet jest nie tylko technicznie perfekcyjny, ale też wiarygodny w rysowaniu wzajemnych relacji. W przechodzeniu od niemal groteski do szarego realizmu, i z powrotem. Zwróćmy uwagę: siostry czasem krzyczą, a jednak nie ma tu tak częstej we współczesnym teatrze wszechobecności wrzasku. Gra się na wielu tonach.
Uzupełnieniem godnym dobrego teatru, gdzie nie ma ról nieważnych, są pozostałe postaci. Agnieszka Suchora jako drażniąca, konwencjonalna kuzynka Chick. Szymon Roszak jako dziarski w prawie, a nieporadny w życiu adwokat Barnett. I Szymon Mysłakowski jako elegijny dawny kochanek Meg - Doc Porter. Każda z tych postaci (poza może kuzynką) niesie ze sobą poza wszystkim swój ładunek ciepła. Bo ta sztuka to zaskakująca lekcja nadziei, wiary w człowieka. Tak się od podobnych słów odzwyczailiśmy, że nawet piszę je z odruchowym zażenowaniem. A jednak...