Zdmuchnięcie popiołu
"Audiencja I" - Błażej Wójcik - Teatr KTO w KrakowieWcale byś się nie zdziwił, gdyby Pan w białej koszuli, pod krawatem i w jasnoszarym garniturze nagle przerwał wykład, zszedł ze sceny i zaczął mordować widownię. Obojętne jak. Nagimi palcami miażdżąc grdyki pań i panów; zwiniętą w rulon tekturową teczkę, z którą przyszedł, wciskając przez oko w mózg; krawędziami kartek odczytu o kierunkach rozwoju współczesnej muzyki tnąc po wewnętrznej stronie nadgarstki teatromanów; rękaw swego wytwornego prochowca wciskając w gardła; niczym Janosika na rzeźnicki hak - nadziewając panie i panów na stojący obok stolika i krzesła wieszak; krzesłem roztrzaskując czaszki; z góralskim przytupem tańcząc na blacie stołu postawionego na brzuchach widzów; albo wieszając wszystkich po kolei na krawacie
Tak, wcale by cię kaźń nie zdumiała, ale też identyczny spokój byś zachował, gdyby ten sam elegancki Pan, lecz w innej chwili swego godzinnego występu, na kolanach którejś z siedzących w pierwszym rzędzie dam zwinąwszy się niczym embrion, za-łkał mięciuteńko: "Względność jest nie do zniesienia! Zabierz mnie stąd, mamo! Ja do domu chcę!". Bieguny więc. Tu możliwa rzeź totalna - tu szansa na prawie święty obrazek. Kuba rozpruwacz - pięta Czerń - biel. A pomiędzy - piętnaście, może dwadzieścia jak na pstryknięcie zmieniających się emocjonalnych portretów, coś niby cień, który w wędrówce między biegunami zyskuje bądź traci na intensywności. Tak w monodramie "Audiencja I" Bogusława Schaeffera gra Błażej Wójcik. Elegancki Pan, który przy-lazł, by zanudzić audytorium wykładem o kierunkach rozwoju współczesnej muzyki - jest karnawałem osobowości, wielokrotnym Janusem, klaunem żonglującym maskami.
Tu niczego nie można być pewnym. Nim profesor muzykologii zacznie odczyt właściwy - nie potrafi skończyć zagajającej dygresji. Gdy wreszcie wystartuje - nie będzie umiał odmówić sobie ciągłego opuszczania głównego nurtu i dryfowania bocznymi kanałami. Tu można być pewnym tylko względności. Powaga - wygłup, smutek - śmiech, złośliwość - czułość, furia - spokój, mądrość - głupota, mentorstwo - liryzm, heroizm - lęk, ryk - szept. I dalej: nadpobudliwość, katatonia, dostojeństwo, błazenada, głębia przesłania, płycizna mrugania na boku... Właśnie - mruganie niwelujące ton serio.
Wszystko, co wymieniłem, plus kilka innych masek, nicując się wzajem bez ustanku - bez ustanku bierze się w nawias, unieważnia, wbija w sztuczność, przeistacza w coś na podobieństwo pacy-nek ze starej skarpety i piłeczki pingpongowej w odpustowym teatrzyku wędrownym. Ot, piętnaście, dwadzieścia łuszczących się stworków iluzji. W "Audiencji I" fabułą jest gadanie o sztuce, ściślej - ironiczne gadanie o gadaniu o sztuce. Czyli falowanie piętnastu, dwudziestu intonacji. Przechodzenie muzykologicznego wykładu w dygresje ni z gruszki, ni z pietruszki - Wójcika słowne wycieczki do kogoś na widowni, do suflerki w kulisach, do samego siebie. W której z tych intonacji prawda? Nie docieczesz. Jak i tego, w której z nich wyłącznie fałsz. Co pozostaje? Gra Zgoda na grę.
Gra więc Wójcik. Piętnaście, dwadzieścia odcieni bezradności eleganckiego muzykologa - gra z właściwą sobie ostrością. Widzisz jego oczy i masz pewność, że zaraz zacznie zabijać. A w innej chwili dziwisz się niepomiernie, iż na kolanach damy w pierwszym rzędzie nie zwija się niczym zasmarkany embrion. "Audiencji I", jak też innych, by tak rzec, scenicznych traktatów estetyczno-stylistycznych Schaeffera, których nie sposób sensownie streścić, można się w wielu punktach czepiać. Owszem. Jedno wszakże pewne: one demolują aktorów przeciętnych, zmieniając ich w ucieleśnioną artystowską pretensjonalność. Nie tym razem.
Wójcik gra pogodzenie z koniecznością grania, od którego przecież nic ma ucieczki. Granie na scenie, na ulicy, w domu, przed innymi, przed sobą w samotności. Na przykład - udawanie, że jest się muzykologiem, bądź że pojmuje się wykład muzykologa Granie bez nadziei na wygranie prawdy - taki karnawał. Wójcik gra bezlitośnie czysto - żadnych pocieszeń, ani w głosie, ani w gestach. Gdy na końcu zdmuchuje wyimaginowany popiół z własnych dłoni - jest tak, jakby zdmuchiwał teatr. Robi się wtedy dziwnie zimno.