Zdumiewająca interpretacja
"Wiśniowy sad" - reż. Krzysztof Rekowski - Teatr im. Żeromskiego w KielcachZdumiewającą interpretację "Wiśniowego sadu" Czechowa (premiera odbyła się w sobotę) zaproponował w kieleckim Teatrze im. Stefana Żeromskiego reżyser Krzysztof Rekowski. W przeciwieństwie do dotychczasowych przedstawień jedynym pozytywnym bohaterem uczynił Jermałaja Łopachina przedstawianego zazwyczaj jako pazernego prostaka.
Kieleckiego Łopachina (w tej roli Krzysztof Ogłoza) wyróżnia nie tylko rozsądek i szacunek do pracy, ale także poczucie godności. To taki selfmademan, który do wszystkiego doszedł sam i który, nim przejmie upadający majątek, podpowiada właścicielom niczym najlepszy doradca finansowy jak wybrnąć z kłopotów. Podpowiada tym, którzy kiedyś jego, Jermałaja, syna zwykłego chłopa-niewolnika, nawet za drzwi nie wpuszczali.
We wcześniejszych realizacjach sympatię i współczucie wzbudzali członkowie ziemiańskiej rodziny tracący majątek z tytułowym wiśniowym sadem. Tymczasem po kieleckiej scenie przewija się grupa nieudaczników, utracjuszy i nie wiadomo jakich pokładów empatii trzeba, by wzruszyć się ich losem. To wracająca z Paryża do rodzinnej posiadłości Lubow Raniewska (oszałamiająca Joanna Kasperek), która w tymże Paryżu z kochankiem przepuściła majątek, jej brat niezguła Leonid Gajew (Jacek Mąka), córka Ania (Anna Antoniewicz) i przybrana córa Waria (Dagna Dywicka), filozofujący nauczyciel Piotr (Wojciech Niemczyk) i barwna służba. Ich świat się wali, ale nikt z tego towarzystwa nie chce, czy też nie potrafi podjąć próby jego ratowania.
Z melancholii dramatu Czechowa nie zostało nic, to raczej kolorowe pocztówki czy obrazki z fotoplastikonu. Tak zresztą zaczyna się spektakl: scenami jak ożywione a bardzo wystudiowane w każdym geście fotografie. Aktorzy brną wśród serpentyn, dmuchanych ozdób, bal trwa, a gdy się skończy zabiorą swe rzeczy i pójdą w świat.
Obserwuje się to bez wzruszenia, bo najgorszym grzechem tego spektaklu jest jego niezdolność do wzbudzenia emocji. Być może jest to spowodowane bardzo słabą słyszalnością, wiele kwestii, zwłaszcza w I akcie jest zupełnie niezrozumiałych, a wytężanie słuchu i próba złapania sensu jest osłabiająca. Jeśli uda się zapanować nad dźwiękiem widzowie kolejnych pokazów "Wiśniowego sadu" będą mogli uchwycić słowa i możliwe, że poruszą one ich uczucia. Dostaną coś więcej niż tylko zachwyt scenografią (dzieło Jana Kozikowskiego), czy niektórymi scenami.
Być może czytelny wtedy będzie zamysł reżysera, który w ostatniej scenie sędziwemu lokajowi nakazuje przysiąść na stercie gratów i stwierdzić, że o nim zapomniano. Porzucony przez pracodawców, u których spędził całe życie wyznaje to z zadowoleniem, co jest o tyle dziwne, że skazano go na pewną śmierć. Ale może lepiej umrzeć na starych śmieciach niż iść z tym towarzystwem? Zgodnie z przysłowiem: lepiej z mądrym zgubić....