Żeby chociaż operowe seppuku, a tu tylko harakiri

"Sąd Ostateczny" - reż. Paweł Szkotak - Opera Bałtycka w Gdańsku

Opera Gedanensis to cykl zamówień kompozytorskich pod mecenatem Prezydenta Miasta Gdańska. Opera Bałtycka w Gdańsku stawia sobie za cel prezentowanie w swoim repertuarze, oprócz istniejących już wybitnych dzieł literatury operowej, również nowych utworów operowych.

Cykl umożliwia tworzenie i realizację nowych tytułów oraz zapraszanie do współpracy twórców wyróżniających się znacznym dorobkiem artystycznym - czytamy na stronie Opery Bałtyckiej. Pomysł Marka Weissa dwukrotnie osiągnął artystyczny sukces ("Maria Curie" w 2011 i "Olimpia z Gdańska" w 2015), dlatego uzasadnione były nadzieje związane z trzecią prezentacją. Tym bardziej, że tematem była ikona Gdańska, jeden z nielicznych w Polsce obrazów klasy światowej a Paweł Adamowicz namawiał na kartach programu "Sądu Ostatecznego":

Wstrzymajmy oddech! Jesteśmy w magicznym świecie opery.

Posłuchałem i wstrzymałem. Tym łatwiej mi to przyszło, że prawie cały zespół realizatorów z Krzysztofem Knittlem i dowódcą Teatru Biuro Podróży, Pawłem Szkotakiem za sterami, dawał nadzieje na niebanalne podejście do tematu. Prawie cały, bo był w nim także Mirosław M. Bujko, autor libretta, ale co ważniejsze dla przebiegu wypadków - mistrz miecza iaid, operowy ronin, gdański kaishakunin.

Plusy dodatnie

Dwa akty. Niecałe 2 godziny żywego czasu gry. Pierwsza odsłona o powstawaniu obrazu i o kuszeniu, druga o podróżach tryptyku i tegoż pożądaniu. Pierwszy akt wzbogacały najlepsze tego wieczora wizualizacje, składające się przewidująco, ale pomysłowo, na arcyobraz. Przez cały przebieg niebanalne pomysły kostiumologiczne Anny Chadaj (choćby motyw krzyża, wianki na głowach chórzystek). Ciekawa, bardzo różnorodna muzyka. Może aż za ciekawa i nazbyt różnorodna, ale na pewno inna, z którą dobrze poradził sobie utalentowany Szymon Morus. Intrygujący kontratenor Jana Jakuba Monowida (Portinari). Najlepszy chór od dawna.

Nieodżałowany profesor Jan Ciechowicz, widząc moje kwaśne miny po niektórych premierach trójmiejskich, zmiękczał mnie urokliwie przed napisaniem recenzji, bo były to ostatnie takie czasy, kiedy komuś zależało na recenzjach i elementarnej prawdzie.

- Ale czy była choćby jedna rzecz, która się panu podobała? - zapytał po "Wilkommen w Zoppotach"?

- No - kombinowałem jak Franek Dolas - Może basen? - skapitulowałem pod nieustępliwym wzrokiem mentora.

W "Sądzie" plusów jest więcej, niż te wymienione powyżej. Dlaczego więc ta prestiżowa prezentacja jest piętrową porażką?

Plusy ujemne

Użycie mikroportów w tak małej przestrzeni, jaką tworzą scena i widownia Opery Bałtyckiej, jest jasnym sygnałem kierunku, w którym będzie podążać ta instytucja kultury. Dla mnie to koniec opery. Nie przekonują mnie tłumaczenia jednego z melomanów, że "dolne partie basu" byłyby niezrozumiałe bez mikroportów. Jednym z najważniejszych elementów, który podziwia się w operze, stawiając ją ponad inne formy teatru muzycznego, jest potęga głosu śpiewaków. Nie jestem w stanie nic powiedzieć o tym czynniku, gdy śpiewacy są uzbrojeni w dopalacze.

Jednak największym mankamentem, wręcz masakrą, jest libretto. Po pierwsze, nie zgadzam się po raz kolejny z melomanami. Konkretnie z tym, że opera, nawet jeśli jest pisana w roku 2017, musi być psychologicznie oraz intelektualnie na poziomie umysłowego disco polo, a tak jest w gdańskiej propozycji. Scenki kabaretowe w II akcie to koszmar. Nawet dobre pomysły były zabijane. Dlaczego wszyscy na bosaka a hitlerowiec w oficerkach? Bo akurat były w magazynie?

Dość, zaczęła rządzić głupawka. To forma rozpaczliwej obrony przed zbyt wielkim absurdem (ostatnio napadła mnie podczas meczu Lechii z Koroną).

Drugi zarzut do libretta to jego nieśpiewność i niemuzyczność. Podobno Mirosław M. Bujko równolegle pracował nad wersją powieściową konceptu o "Sądzie" (mam nadzieję, że zrezygnował z serialu i 3D). Dialogi pisane językiem kolokwialnym przypominają "Parasolki z Cherbourga", ale dzieło Jacquesa Demy to arcydzieło w zestawieniu z "Sądem". Ten, kto podjął decyzję o przyjęciu do realizacji tego nieemisyjnego materiału, jest głównym winowajcą gdańskiej, o(O)statecznej katastrofy.

Nie będę pisać o sensach i kontekstach, bo będzie jeszcze gorzej. Stracona została bezpowrotnie szansa na stworzenie czegoś wyjątkowego, może nawet "eksportowego". Porażki w sztuce są na porządku dziennym, ale w Gdańsku zdarzyło się coś więcej, niestety.

Teatr operopodobny

Wiem, czepiam się, ale co ja poradzę na to, że mnie irytuje zwykła niechlujność? Opera ma dla mnie sens tylko wtedy, gdy jest wyjątkowa. Powinniśmy wymagać nie tylko od artystów, ale od wszystkich, którzy składają się na ostateczny kształt produktu. Bardzo chciałbym się mylić, ale wiele wskazuje na to, że trwa długi, przez co mniej wyrazisty na co dzień, proces pożegnania opery w Gdańsku. Najpierw semistejdże, koncerty, filmy - najlepiej na dachu, milion pięćset sto dziewięćset wydarzeń nieodkrywczych, ale jest wrażenie, że się dzieje, jest ilość, puchną statystyki. Zawartość opery w Operze będzie się zmniejszać... Wiem, na Święta będzie "Dziadek do orzechów" i wszyscy będą zadowoleni, że wreszcie. Trójmiejskie VIPy nie martwią się upadkiem gdańskiej opery, bo jeżdżą do Nowego Jorku, Paryża, Wiednia, Berlina czy Wenecji i oczywiście na Trelińskiego. Nam, NIPom, pozostanie za jakiś czas nasza, niedługo swojska jak wyrób czekoladopodobny w czasach PRL-u, Bałtycka. Kolejny, luksusowy dom kultury, ale nie opera. To smutne, bo powstawały tutaj, mimo skromnych warunków, dzieła wybitne ("Ariadna na Naxos", "Ubu Rex" czy choćby "Czarna maska").

Opera to korona kultury wysokiej, najwyższy sznyt i honor dla każdego miasta i regionu. "Sąd" miał nas podbudować, uwznioślić i utwierdzić w wyjątkowości. Pokazał w zamian miejsce, w którym jesteśmy. Panujące w naszym regionie powszechne samouwielbienie wpływa na poziom artystyczny miejscowych produkcji. Z rzadka dzieła z naszego zakątka są przedmiotem ogólnopolskiej dyskusji, straciliśmy pierwszość, która była kiedyś naszym znakiem rozpoznawczym i pieczęcią. Nie jesteśmy też odważni, ani drapieżni, czy zadziorni. Jesteśmy ugrzecznieni, letni, po prostu nijacy. Ale, podobno najszczęśliwsi w Polsce. Jest super i spoko - nikt się nie wychyli.

O pozaartystycznych kontekstach premiery pisałem w artykule: Sho[r]t Krzyk w ciemnościach: Opera Bałtycka zakończyła swoją misję.

Piotr Wyszomirski
Gazeta Świętojańska
21 listopada 2017

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia