Zemsta na Generalissmusie

"Zwłoka" - reż. Waldemar Zawodziński - Teatr im. S. Jaracza w Łodzi

Polityka to zazwyczaj gra nieczysta. Jednak z uwagi na swoją medialność i zainteresowanie płynące ze strony odbiorców można zrobić z niej niezłe show. I nie ma w niej zbyt wiele miejsca dla kobiet, które często zostają zepchnięte w cień toczącego się w blasku fleszy show.

Friedrich Dürrenmatt, pochodzący ze Szwajcarii dramaturg i filozof w Polsce znany jest przede wszystkim jako autor groteskowo-komediowej, choć ostatecznie tragicznej sztuki pt. „Wizyta starszej pani" o tym, jak będąca w podeszłym wieku Klara mści się w perfidny sposób na swoim byłym chłopaku za dawną krzywdę, którą jej wyrządził. No i może jeszcze z upstrzonego songami w stylu brechtowskim „Franka V. Komedii bankierskiej" napisanej w podobnym tonie, czyli rozprawiającej się w komediowy sposób z absurdami tego świata, szczególnie w sferze finansowej, które - jakimś cudem - stały się normalnością.

W Teatrze im. Jaracza w Łodzi, Waldemar Zawodziński, dyrektor artystyczny tej sceny zdecydował się na wyreżyserowanie mało znanego dramatu Dürrenmatta pt. „Zwłoka", który w Polsce - jak odnotowują historycy teatru - był wystawiony do tego czasu tylko raz: w 1978 roku przez Kazimierza Dejmka, rok po napisaniu go przez autora. Również w Łodzi, tyle tylko, że w Teatrze Nowym.

„Zwłoka" to - posługując się współczesną nomenklaturą - opowieść z gatunku political fiction. Pisząc ją dramaturg oparł się o wydarzenia, których echa do dziś powtarza cały świat. Chodzi mianowicie o generała Franco, którego życie było przedłużane przez konsylium złożone z kilkudziesięciu lekarzy. Utrzymywali go przy życiu wywołując przy okazji międzynarodowy, spektakularny show medialny naznaczony piętnem czegoś niepokojącego. Prowadziło bowiem do konkluzji, że silniejsze niż prawa natury są ludzkie żądze, zwłaszcza ta największa, czyli władza. Działo się to w 1975 roku, Dürrenmatt napisał swoją sztukę dwa lata później. Dziś już nie mamy wątpliwości, że był to tekst proroczy. Nikogo już nie dziwią ekscesy celebrytów, które ci wyczyniają na oczach śledzących ich milionów ludzi.

Z politykami jest podobnie - zdaje się mówić Dürrenmatt, a my mamy na to przykłady chociażby z naszego podwórka. Do pokazania mechanizmów manipulacji ludem autor hojnie korzysta z konwencji groteski. Świat przez niego portretowany nie jest odzwierciedleniem tego rzeczywistego, ale jego karykaturą, tworem sztucznym, nieprzyjemnym, powodującym efekt obcości mimo znajomości tematu. Efekt ten to zresztą jeden z popularnych chwytów tego typu twórczości niemieckich dramaturgów, który powołał do istnienia wspomniany już tutaj Bertolt Brecht, wynikający przede wszystkim z warstwy tekstowej, pełnej rozważań filozoficznych, ważnych pytań, które czasem pozostają bez odpowiedzi i zdystansowanych, ciętych, aczkolwiek uprzejmych ripost.

Inscenizacja Zawodzińskiego nie wadzi się z tą konwencją. Monumentalna, sprawiająca wrażenie ciężkiej futurystyczna scenografia, przytłaczająca ciemną kolorystyką odrealnia całą sytuację. Podobne wrażenie wywołuje widok kostiumów, w które ubrani są aktorzy. Zwłaszcza jednolite, bezosobowe uniformy mężczyzn, czyniące ich postaci mało wyróżniającymi się, marionetkami. Pchanymi do kłamstw, oszustw, manipulacji, żądzy władzy i kontroli nad wszystkim, co możliwe.

W łódzkim spektaklu punkt ciężkości postawiony został właśnie na odkrywaniu mechanizmów władzy i czynieniu z niej świetnej pożywki tzw. infotaimentu, czyli programu telewizyjnego, gdzie równie ważna jak informacja jest także umiejętnie podawana i wykorzystywana rozrywka. A że polityka na ogół bywa niezwykle medialna, świetnie się ten rodzaj nowoczesnej rozrywki sprzedaje. Dürrenmatt piętnuje przede wszystkim mechanizmy władzy i zniewolenia przez dyktaturę.

Dziś jednak trudno o zainteresowanie teatralnego widza tym – trącącym przecież myszką – chociaż wciąż jeszcze intrygującym tematem. Po początkowej euforii sięgającej lat pięćdziesiątych, kiedy to zachwycano się sztukami Dürrenmatta okazało się, że jego przenikliwość przestała już przystawać do rzeczywistości i do współczesnych definicji świata, który opisywał. Dlatego już od dawna dość trudno spotkać go na teatralnych deskach.

Zatem dobrze się stało, że Waldemar Zawodziński zaryzykował zaprezentowanie swojej wizji tego dramatu w wykonaniu łódzkiego zespołu. Oglądamy dobrze skrojony obraz z życia sfer politycznych. Choć miejscami może nieco zbyt statyczny, bo oparty przede wszystkim o słowo, które jest tutaj najsilniejszym orężem autora i – jednak przede wszystkim - reżysera.

Co stanowi oś dramaturgiczną „Zwłoki"? Powolne umieranie Generalissimusa na wylew krwi do żołądka, „nadzorowane" jest przez zwierzchnika partii, biskupa, księcia oraz politycznych przeciwników, którzy widzą w tej sytuacji szansę na objęcie władzy. Dopóki „ciemny lud" nic nie wie o beznadziejnym stanie dyktatora, jego poplecznicy robią wszystko, by stan rzeczy pozostał jak najdłużej. Nie pozwalają umrzeć swojemu przełożonemu. Jednak w razie śmierci, która nieuchronnie przyjdzie koniecznie trzeba ustalić, kto będzie dzierżył berło władzy.

Jednym z tematów przewodnich jest kwestia żydowska z czasu II wojny światowej. Oto do siedziby władz przybywa słynny bioetyk Goldbaum, który jednak odmawia utrzymywania przy życiu władcy. Okaże się potem, że jest on ofiarą holokaustu, a w zamku spotyka swojego dawnego oprawcę.

Jeszcze jeden rodzaj bohatera w tej sztuce, to kobiety. Księżne, zapamiętale plotkujące między sobą, żony będące ozdoba mężów i córki szukające życiowych celów. I te najważniejsze, nieśmiertelne grono prastarych matek, które właściwie należą już do innego świata, jednak obecne na ziemi jako niespokojne duchy. Ten chór dziwadeł interesująco ubrany w, udające przepych, suknie projektu Marii Balcerek, poruszający się w scenografii wymyślonej przez reżysera jest znakiem odrzucenia przez mężczyzn, którzy do uprawiania polityki, sprawowania władzy, czy do oglądania meczów piłki nożnej nie potrzebują kobiet, które zostały odsunięte w pozorny niebyt. Nieśmiertelne trwają w zaświatach, by się zemścić na Generalissmusie, kolejnym mężczyźnie odchodzącym w niebyt. Sceny z ich udziałem należą do najbardziej interesujących. Burzą porządek, są symbolami emocji, których mężczyźni okazywać tak sugestywnie nie potrafią. Ponadto ta część realizacji nieoczekiwanie otrzymuje całkiem nowe znaczenie dość skutecznie wpisując się w bardzo dziś modny trend walki płci i tak dziś aktualnego przecież wojującego feminizmu.

Zawodziński postanowił oprzeć swoją inscenizację w oparciu o dziś już bardzo odległy punkt widzenia autora biorącego w dużej mierze stan świadomości i wiedzy o meandrach systemu politycznego i politycznej praktyki czytelnika i teatralnego widza z poziomu wiedzy sobie współczesnych. Nie omieszkał jednak skonstruować spektaklu w sposób właściwy dzisiejszemu odbiorcy zagadnień wokół których dzisiejszy uczestnik przedstawienia lokuje się w zupełnie innym miejscu niż w czasach współczesnych Dürrenmattowi. Dzięki różnicom technologicznym, niemal całkowicie innym postrzeganiem politycznej rzeczywistości dzisiejszy odbiorca o polityce i jej meandrach wie znacznie więcej niż współcześni autorowi i dlatego, jak sądzę, Zawodziński zdecydował się na pracę nad tym tekstem.

Trzeba jednak przyznać, że ogromna część ciężaru inscenizacyjnego spoczęła na zespole aktorskim, który w „Jaraczu" raczej nie zawodzi. Nie zawiódł i tym razem szczególnie w osobach Andrzeja Wichrowskiego, Mariusza Saniternika, Przemysława Kozłowskiego, Mileny Lisieckiej, a także wszystkich pozostałych stanowiących rodzaj tła, ze szczególnym uwzględnieniem Nieśmiertelnych, bez których spektakl nie niósłby w stronę widza owego niezwykłego klimatu, dla którego przede wszystkim warto go zobaczyć.

Marta Odziomek
Dziennik Teatralny
20 grudnia 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia