Zeppelin wciąż za wysoko

"Kazimierz i Karolina" Ödön von Horváth - reż. Jan Klata - Teatr Polski we Wrocławiu

Miłośnicy autorskich przedstawień Jana Klaty mieli nie lada gratkę. Dostali kolejne i jak poprzednie, pełne scenicznego rozmachu, zaskakujących wtargnięć i ustąpień, kostiumów z psychotycznego snu i gorzkiego posmaku zwyczajnych słów. Jeśli nie oczekiwali wiele więcej, to nie powinni czuć się rozczarowani

Klata sięgnął tym razem po napisaną w 1932 roku sztukę Ödöna von Horvátha, austriackiego pisarza węgierskiego pochodzenia. Perypetie tytułowych bohaterów są pochodną kryzysu ekonomicznego z jego biedą i bezrobociem. Kazimierz (Marcin Czarnik) traci pracę, a jego narzeczona Karolina (Anna Ilczuk) deklaruje, że chce przy nim wytrwać, ale wystarczy sprzeczka, żeby najpierw nawiązała znajomość z krajczym Babiarzem (Bartosz Porczyk), a później spontanicznie szukała lepszej przyszłości z Prezesem Dymkiem (Wiesław Cichy). Gdy doświadczywszy rozczarowania próbuje wrócić do swej miłości, zostaje odrzucona. Bezrobotny znalazł nową towarzyszkę – terrorystkę Bognę(Paulina Chapko), pozbawioną partnera – Cywka Kosy (Michał Majnicz) przez czujnego ciecia z galerii handlowej (Maćko Prusak). W międzyczasie przyjaciel Dymka, Sędzia Dzida (Marian Czerski) oddaje się perwersyjnym przyjemnościom z galeriankami: Elą (Sylwia Boroń) i Moriolką (Dominika Kojro).

Ta dosyć banalna fabułka nie tylko okazała się lepsza niż żadna; dała także duże możliwości uruchomienia obrazów i teatralnych dziań, które mogłyby zakłócić bardziej wielowątkową akcję. Nieco już podstarzały, pełen potocznych klisz, niejako podsłuchany na międzywojennej ulicy tekst, został też nieco ożywiony wprowadzeniem wielu współczesnych aneksów. W oryginale celami wypraw z pewnością nie była ani Częstochowa, ani Niepokalanów, bohaterowie nie znali „Gwiezdnych wojen” ani złotych myśli Coelho, a rockowa muzyka zapewne nie śniła się współczesnym im filozofom. Także polskie pieśni i piosenki w ustach niemieckojęzycznych protagonistów byłyby dosyć zaskakujące. Współczesna scenografia dopełniła akulturacji i uwspółcześnienia pierwowzoru.

O czym jednak jest „Kazimierz i Karolina”? Nie jest to sztuka o miłości, choć tych dwoje próbuje ze sobą pozostać, wracać do siebie, wybaczać i przepraszać. Nie jest też o namiętności, bo ta wydaje się czymś przypominającym jedzenie loda na patyku, której to czynności oddają się aktorzy na scenie nader często. Nie jest nawet o destrukcyjnych społecznych nierównościach, bo przecież Karolina idzie z potentatem mody niejako przypadkiem, bez wyrachowania, a galerianki zdają się mieć pełną kontrolę nad swoimi kontaktami z mężczyznami. O czym zatem?

O czym jednak jest „Kazimierz i Karolina”? Nie jest to sztuka o miłości, choć tych dwoje próbuje ze sobą pozostać, wracać do siebie, wybaczać i przepraszać. Nie jest też o namiętności, bo ta wydaje się czymś przypominającym jedzenie loda na patyku, której to czynności oddają się aktorzy na scenie nader często. Nie jest nawet o destrukcyjnych społecznych nierównościach, bo przecież Karolina idzie z potentatem mody niejako przypadkiem, bez wyrachowania, a galerianki zdają się mieć pełną kontrolę nad swoimi kontaktami z mężczyznami. O czym zatem?

Tytułowi bohaterowie wyróżniali się na tle pozostałych przebłyskami refleksji i tymi chwilami, gdy ich emocje wydawały się autentyczne i naturalne. Nawet jednak i wtedy można było odnieść wrażenie, że to jest tylko pewna konwencja, nakazująca zazdrościć, gdy narzeczona rozmawia z innym, obrażać się, gdy narzeczony używa obcesowych słów czy flirtować z innym, żeby sprawdzić, jak bardzo mu zależy. Jakie znaczenie można w tym komiksowym kontekście przypisać słowom Kazimierza, komentującego zachwyt dziewczyny nad (a właściwie pod) sterowcami, zwiastującymi jej zdaniem lepszą przyszłość: „Mam to gdzieś! Rekiny finansjery latają sobie w chmurach, a tu na dole miliony ludzi głodują! W dupie mam zeppelina, wiem, na czym polega ten szwindel, przerabiałem to – zeppelin to statek powietrzny, rozumiesz? Widzisz taki statek i ci się zdaje, że już lecisz – a tu co? Zdarte podeszwy i zęby w ścianę!”? Czy to przejaw świadomości politycznej? Wyraz frustracji? A może kolejny komiksowy dymek, wobec którego zawartości dystansuje się twórca spektaklu i pozwala dystansować się widzowi? Kompletnie apolityczne, najbardziej znane kawałki zespołu Led Zeppelin stanowią niejako współczesny, abstrakcyjny komentarz do tamtych różnic zdań pomiędzy kochankami, których kapitalizm po kolei zrobił, nomen omen, „w balona” – w różny sposób naruszając ludzką godność.

Z drugiej strony znamy Klatę z zaangażowanych społecznie spektakli, spośród których najbliższy przesłaniem omawianemu tutaj wydaje się „Ziemia obiecana”. Tam także miłość nie mogła być spełniona, gdyż na przeszkodzie stawały przeszkody ekonomiczne. Tam także akcja z odległej epoki rozgrywała się we współczesnych dekoracjach, przy dzisiejszej muzyce popularnej, z wyraźnymi aluzjami do bieżących zjawisk kulturowych. Nawet obsada była wtedy bardzo podobna – pierwszy garnitur aktorów Teatru Polskiego, częściowo poobsadzanych zresztą w podobnych rolach. Także i wtedy krytyka kapitalizmu prowadzona była niejako obok jego ekonomicznego sedna, poprzez jednostkowe losy, a właściwie pokazanie jałowości i pustki, która nieuchronnie staje się udziałem aktywnych realizatorów zaleceń i pokus systemu. Tyle że w spektaklu opartym na tekście Reymonta dominowała pogoń za zyskiem, a w inscenizacji sztuki von Horvátha osią tematyczną wydaje się konsumpcja. Rekwizyty z nią związane (rzecz dzieje się w centrum handlowym) co rusz absorbują uwagę bohaterów. Szafa grająca, urządzenia mierzące siłę ciosu, automat z lodami, palmy z owocami i – nieodzowne ostatnimi czasy we wrocławskich teatrach – oczko wodne, tym razem wypełnione sprzedajnymi małolatami, symbolizują konsumowanie, którego rozmiar ograniczany został parokrotnie jedynie przez nikłą zawartość kieszeni bohaterów.

Na zakończenie warto podkreślić co najmniej trzy atuty wrocławskiej inscenizacji „Kazimierza i Karoliny”. Pierwszym jest widowiskowość, którego przykładem – obok rzeczonej absurdalnej bitwy – był występ odartych ze skóry „ciał chińskich” (brawo za kostiumy!). Drugi to muzyka – nie tylko ta w wykonaniu kultowego zespołu klasyków hard rocka, ale też ta, zapewne z metalem w nazwie, przypominająca biały szum, w małych dawkach jednak przyjemna dla ucha. Za trzeci należy uznać świetną grę aktorów, którzy mieli chwilami niełatwe zadanie. Jak skakać na piłce symbolizującej kobyłę tak, by jednocześnie mówić rolę? Jak jeździć na rolkach po kameralnej scenie tak, by z niej nie spaść? Jak toczyć na tej ciasnej scenie bitwę tak, by nazajutrz pojawić się bez widocznych ubytków na kolejnym przedstawieniu? Na wszystkie te pytania, a także na wiele innych, poważniejszych, aktorzy, wespół z reżyserem znaleźli odpowiedź. Ożywili tekst, który sam z siebie rzadko przemówiłby we frapujący sposób.

Jarosław Klebaniuk
g-punkt.pl
2 listopada 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia