Zez i równowaga sceniczna
Rozmowa z Darią Polasik-BułkąDo Korezu przyszłam po raz pierwszy jako widz, ale nie taki widz zupełnie z zewnątrz, ponieważ byłam już wtedy dziewczyną syna Grażyny Bułki. Byłam więc takim „swoim" widzem, miałam okazję zajrzeć za kulisy, spotkać się z obsadą... Wydaje mi się, że pierwszy spektakl, na jakim byłam w Korezie, to był Cholonek, ale nie dam sobie ręki uciąć. Co mi się rzuciło w oczy? W Korezie było czuć taką swojskość, jakkolwiek by to nie brzmiało. Czuć było, że ludzie, aktorzy, dyrektor – że to jest grupa ludzi, którzy się dobrze znają, dobrze rozumieją i porozumiewają się nie tylko na gruncie zawodowym.
Z Darią Polasik-Bułką - aktorką Teatru Korez w Katowicach, z okazji 30-lecia Teatru rozmawia - Izabela Mikrut.
Izabela Mikrut: W Korezie grasz... Darię Bułkę. Co w tym najtrudniejszego?
Daria Polasik-Bułka: Myślę, że w tym zabiegu, wymyślonym przez Mirka [Neinerta, przypisy w nawiasach kwadratowych pochodzą od redakcji] a polegającym na tym, żebyśmy się nazywali na scenie tak samo jak w życiu, chodziło o to, by wciągnąć widzów bardziej w grę, zatrzeć granicę pomiędzy życiem a sceną, sprawić, żeby to, co gramy, zrobiło się bardziej żywe. Trochę taki teatralny pseudo-reality show. To fajny śmieszny zabieg, dla nas też zabawa. Scenariusz [Wiwisexii] napisał Tomek Jachimek, więc te teksty, które w spektaklu mówimy, to nie są nasze słowa. Sytuacje, w których my się znajdujemy na scenie, to nie sytuacje, w których znajdujemy się życiowo. Staraliśmy się czerpać z naszej prywatności, charakterystyczności, nie narzucaliśmy sobie wielkiego postaciowania. Natomiast ta sztuka nie jest o nas bezpośrednio, w związku z czym wydaje mi się, że najtrudniejsze dla mnie były początki: żeby złapać luz w tym, że jednocześnie przedstawiam się swoim imieniem i nazwiskiem, zwracam się do swojego prywatnego męża jego imieniem, ale to nie są moje słowa i nie jest to moje życie. Ciężko było złapać ten luz w posługiwaniu się na scenie sobą, ale jednak nie sobą, myślę, że to jest abstrakcyjne w ogóle w teatrze, rzadko się zdarza, a przynajmniej ja się nie spotkałam. Dlatego na początku trudno mi się było do tego przyzwyczaić.
Jak wyglądał Korez, do którego przyszłaś, co Cię tu zaskoczyło albo zdziwiło, czego do tej pory nie znałaś?
- Do Korezu przyszłam po raz pierwszy jako widz, ale nie taki widz zupełnie z zewnątrz, ponieważ byłam już wtedy dziewczyną syna Grażyny Bułki. Byłam więc takim „swoim" widzem, miałam okazję zajrzeć za kulisy, spotkać się z obsadą... Wydaje mi się, że pierwszy spektakl, na jakim byłam w Korezie, to był Cholonek, ale nie dam sobie ręki uciąć. Co mi się rzuciło w oczy? W Korezie było czuć taką swojskość, jakkolwiek by to nie brzmiało. Czuć było, że ludzie, aktorzy, dyrektor – że to jest grupa ludzi, którzy się dobrze znają, dobrze rozumieją i porozumiewają się nie tylko na gruncie zawodowym. Potem, kiedy już zaczęłam współpracować z Korezem, miałam takie poczucie, że nie ma tam sztywnego podziału na reżysera, aktora, dyrektora, oświetleniowca, akustyka... każdy bierze czynny i kreatywny udział w tworzeniu tego teatru. Granice się trochę zacierają, nikt nie wstydzi się podrzucać swoich pomysłów, bo wszyscy pracują razem nad spektaklami. Wiadomo, że zawsze ostateczną decyzję podejmuje reżyser czy dyrektor, a czasami reżyser i dyrektor w jednej osobie, ale każdy ma kreatywny wkład w tworzenie tego teatru, to wydaje mi się wyjątkowe i rzadko w teatrze spotykane. To dla mnie było zaskakujące i nowe.
Kiedy patrzysz na Wiwisexię z perspektywy czasu, chciałabyś coś w niej zmienić?
- Ha. No, to jest podchwytliwe pytanie (śmiech). Nie. Wiele razy zagraliśmy ten spektakl... bardzo dużo, to chyba taki tytuł, który ja zagrałam najwięcej razy ze wszystkich spektakli, w których brałam udział, ale on cały czas jest żywy. Nie do końca wygląda tak, jak na premierze, ponieważ po pierwsze, trochę wkładu w ten spektakl ma widownia, którą angażujemy, wprowadzamy w interakcje, trochę – sytuacja w Polsce i na świecie, bo czasem gdzieś zahaczymy się jakimś żartem o to, co dzieje się naokoło nas, a trochę my się zmieniamy. Nie czujemy tego musu, żeby sztywno trzymać się każdego założenia tekstowego czy sytuacyjnego, które było na początku, bo to by było po prostu nieznośne i dla nas jako aktorów, którzy grają to tyle czasu, ale również dla widowni, bo widzowie czują zmęczenie materiału: jeśli coś już staje się nudną rutyną dla aktora, to widownia to odczuwa, a ten spektakl musi być żywy. I dlatego się zmienia. Mieliśmy premierę... ile? Dwa? Trzy lata temu? [premiera: 4.11.2016]. I od tamtej pory ten spektakl cały czas ewoluuje. Czy ja bym coś chciała zmienić? Nie, bo cały czas ten spektakl i tak zmieniamy, nawet mimowolnie. To nie są zaplanowane rzeczy, przez to nie mamy żalu czy niedosytu, że coś mogliśmy zrobić inaczej, bo Wiwisexia cały czas układa się razem z nami.
Czasami ma się wrażenie, że chcecie się w tym spektaklu wzajemnie „ugotować". Czy bawicie się poszczególnymi spektaklami?
- Intencja jest inna (śmiech). Raczej nigdy nie chcemy celowo siebie wzajemnie na scenie zgotować, czyli rozśmieszyć. Czasem poniesie nas wena humorystyczna, wtedy przy okazji to jest takie zaskoczenie, że sami siebie rozśmieszamy. Mistrzami w tym oczywiście są chłopaki, Mirek i Piotrek, wydaje mi się, że oni tam najwięcej kombinują, ale czasem, kiedy Ewa „pofrunie" z matką w scenie rodziców, to ja mam duży problem, żeby się nie śmiać. W moim przypadku to trochę tak, że jakiś żart zupełnie spontanicznie mi wyjdzie, nie zdarza się to superczęsto, ale kiedy już się tak stanie, to sama siebie potrafię tym żartem zgotować, tak, że nie bawi on na scenie nikogo tak bardzo jak mnie (śmiech). W związku z tym naprawdę muszę uważać, bo kiedy mam nastrój improwizacyjny, zazwyczaj tracę równowagę sceniczną. Wiem, że to głupio brzmi, ale wtedy najbardziej chce mi się śmiać ze swoich żartów. Muszę być powściągliwa w kwestii swojej kreatywności, bo ciężko mi się potem pozbierać. Jedyna sytuacja, która mi przychodzi do głowy, że była celowo obliczona na zgotowanie kogoś na scenie... będąc tyłem do widzów, zdarzyło mi się pokazać Piotrkowi zeza i język. Wydawało mi się, że go to tak rozbawi i będzie się męczył przodem do widowni, ale jedyną osobą, która się zgotowała, byłam ja. Piotrek – na luzaku, w ogóle go to nie ruszyło, a ja miałam problem, żeby się opanować i nie śmiać.
Jaki masz sposób na rozśmieszanie widzów?
- Szczerze powiedziawszy, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Ja w ogóle nie za dużo grałam w komediach, Wiwisexia to chyba była moja druga komedia, więc kompletnie nie miałam doświadczenia, jak zdobywać reakcje widzów, ale nie skupiałam się nad tym. Tekst Tomka Jachimka już w czytaniu był dla nas tak zabawny, że zaufałam mu, wiedziałam, że wystarczy po prostu dobrze zagrać, żeby widzów to bawiło. Mam też zaufanie do Mirka, który jest reżyserem, on ma duży zmysł do żartu sytuacyjnego, czasami dawał nam takie uwagi, gdzie podkręcić tempo, jak zmienić rytm w scenie tak, żeby żart lepiej „siedział". Natomiast, co też muszę zaznaczyć, to nie jest nasza główna intencja na scenie: my nie robimy za wszelką cenę żartu, żeby widz po prostu śmiał się z czegokolwiek. Ten spektakl ma swój przekaz, ma swoją fabułę. Żart idzie obok, nie wiem, czy to zrozumiałe. My nie opowiadamy dowcipów, staramy się zagrać sytuacje jak najlepiej, absurdalność tych sytuacji, ich rytm czy dowcip jest wpisany w tekst. Zaufałam tekstowi Tomka Jachimka, zaufałam zmysłowi Mirka i nie myślałam o tym, jak rozśmieszać. Dla aktorów jest ważne, żeby dobrze to zagrać. Zanim przyszła premiera, kiedy nie mieliśmy widzów na widowni, coraz bardziej zastanawialiśmy się nad tym, czy to w ogóle jest śmieszne. Powtarzaliśmy ten sam tekst na wielu, wielu próbach i przestawał nas bawić. W pewnym momencie zastanawialiśmy się, co będzie, jeśli widzowie przyjdą na komedię i nie będą się śmiać. Jednak nie próbowaliśmy dokładać żartów, stawać na głowie, żeby tylko widz się zaśmiał, ale stawialiśmy na dobrze napisany tekst i dobrze wyreżyserowane sceny. Finał sytuacji był taki, że przerósł nasze najśmielsze oczekiwania, spektakl zagraliśmy dużo dłużej niż na próbach, bo reakcje były bardzo żywiołowe.
Która scena z Wiwisexii najbardziej Cię śmieszy?
- To mnie zagięłaś... Zawsze, jak się dostaje takie pytania, to nagle jest pustka w głowie. Ostatnio był jakiś spektakl, w którym sobie pomyślałam „Zawsze w tym miejscu się gotuję". Ale co to było... nie pamiętam. My to dość długo gramy, więc to się zmienia. Ostatnio Mirek coś zmienił w scenie telewizji, nagle wpadło mu do głowy, że zaczął chodzić, a Piotrek musiał za nim biegać. To mnie strasznie rozbawiło. Ale scena, która mnie zawsze najbardziej śmieszy? Nie wiem, jest różnie...
Czy jakieś doświadczenia z Korezu przenosisz dalej?
- Na pewno. Może odpowiem górnolotnie: całe moje życie zawodowe, i chyba tak ma każdy, jest złożone z różnych doświadczeń. Miałam okazję grać w kilku teatrach i każdy z nich to inni ludzie, inne rozwiązania zarówno logistyczne, jak i artystyczne, inna atmosfera, inne teksty, bo przecież każda sztuka jest o czym innym... Na ten moment, a jestem w zawodzie siedem lat, czuję się sumą różnych doświadczeń i za każdym razem, kiedy przystępuję do nowej pracy, to niemożliwe, żebym nie korzystała z nich wszystkich, bo one mnie tworzą jako aktorkę. Nie ma takiej rzeczy, którą wprost bym przeniosła na inny grunt. Ale Korez mnie w pewnym sensie ukształtował. Moim teatrem-matką jest Teatr Polski w Bielsku-Białej, tam debiutowałam i tam byłam częścią zespołu przez pięć lat. Tak się złożyło, że w teatrze w Bielsku przez kilka lat nie zagrałam żadnej komedii. Komedie grałam w Korezie – grałam w Miłości i polityce, króciutkie zastępstwo w Swingu, a pod koniec ubiegłego roku zostałam zaangażowana do obsady w Teatrze Polskim – do Pensjonatu Pana Bielańskiego w reżyserii Marka Gierszała i to była moja pierwsza komedia, którą mogłam zagrać w Bielsku. To, że miałam styczność z tym gatunkiem, z lekkim gatunkiem, w Korezie, bardzo ułatwiło mi wejście do tej sztuki, chociaż to zupełnie inna rzecz, niż to, co robiłam tutaj.
Co byś chciała tu zagrać w przyszłości?
- Co bym chciała zagrać w przyszłości w Korezie? Chciałabym zagrać w przyszłości w Korezie tak w ogóle. Jak to ładnie sformułować? Nie mam jednej konkretnej rzeczy, którą chciałabym tu zagrać, po prostu lubię tu pracować, więc z niecierpliwością czekam na to, czy i kiedy w czymś w Korezie zagram, ale nie mam specjalnych wymagań.
Kiedy pojawiasz się na krótkim zastępstwie, na przykład w Swingu, wolisz się nie rzucać w oczy, czy traktujesz jako szansę do wykazania się?
- Nie traktuję tego w takich kategoriach. Krótkie zastępstwo zazwyczaj spowodowane jest sytuacją podbramkową: ktoś zachorował, albo ma jakąś pilną rzecz poza teatrem i nie da się tego pogodzić. To sytuacje dość szybkie, zastępstwo też trzeba szybko zrobić. Wchodzisz w czyjeś buty, jakby nie było, jest to dość kłopotliwe. Idea, która przyświeca mi w przypadku takich zastępstw, to po prostu: zrobić to rzetelnie, zrobić to dobrze, bo w tym momencie dużo osób na mnie liczy. Odwołując się do przykładu Swingu: bałam się tego zastępstwa, bo byłam na premierze i bardzo mnie ten spektaklu ubawił, a rola Basi [Lubos] to była perełka. Strasznie się bałam, bo wiedziałam, że nie będę w stanie zrobić tego tak dobrze jak Basia. Trzeba zaznaczyć, że to bardzo stresująca sytuacja, bo cała obsada ma wiele prób, ma dużo czasu na stworzenie postaci, a ty masz tylko kilka prób, żeby wejść w czyjeś buty. Ktoś już postać skonstruował, ale nie możesz zrobić tego tak samo, bo nie jesteś tą samą osobą, masz inne warunki. To jest stres, pragnienie, żeby zrobić coś jak najlepiej, żeby sprostać oczekiwaniom i żeby tego nie zawalić. Na pewno nie myślę o tym tak, by nie rzucać się w oczy, bo spektakl by na tym stracił, ale też nie traktuję tego jako okazji do wykazania się: po prostu próbuję jak najrzetelniej podejść do tej nie najłatwiejszej sytuacji.
Czy coś z Twoich pozateatralnych pasji przenosi się na scenę?
- Ja się trochę interesuję psychologią, to takie moje hobby. Nie myślałam o studiach psychologicznych, ale czytam książki związane z tym tematem i bardzo mnie ciekawi, jakie schematy człowiek realizuje, co nim powoduje. Wydaje mi się, że nie stuprocentowo świadomie, ale na wpół świadomie wykorzystuję to w pracy scenicznej. Tworząc rolę, w jakiś sposób wchodzimy w psychikę naszej postaci, zastanawiamy się, dlaczego zrobiła coś tak a nie inaczej, żeby nie tworzyć bohatera powierzchownie. Tak więc tu wykorzystuję moje zainteresowania.
Jak Stefan Pies pomaga Ci w przygotowaniach do ról?
- Stefan Pies przede wszystkim pomaga nam spuszczać to całe napięcie związane z teatrem. Pomaga nam się relaksować, uspokaja nas po pracy, a to wielki wkład w przygotowaniach do ról, jeśli ktoś potrafi nas wyciszyć. Bywały też sytuacje, ale to w przypadku Piotrka, kiedy się uczył, bo miał do przygotowania duże zastępstwo i dużo tekstu do nauczenia się wierszem. Dzień w dzień siedział, powtarzał rolę i gadał, i gadał, i gadał. I często Stefan był jego jedynym widzem: i naprawdę był widzem, siadał przy Piotrku, patrzył na niego swoimi mądrymi oczami i słuchał, a Piotrek do niego gadał. Stefan jest naszym słuchaczem, kiedy uczymy się tekstu, więc tak nam pomaga w przygotowaniach do ról.
___
Daria Polasik-Bułka - Urodziła się 8 czerwca 1989 w Szczecinie. Ukończyła Wydział Aktorski PWSFTviT w Łodzi. Zadebiutowała dwoma spektaklami dyplomowymi: „Z Różewicza dyplom" Tadeusza Różewicza w reżyserii Zbigniewa Brzozy (26 listopada 2011) i „Roberto Zucco" Bernarda-Marii Koltèsa w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej (premiera 11 lutego 2012). Na profesjonalnej scenie po raz pierwszy wystąpiła w roli Elwiry w spektaklu „Miłość w Königshütte" Ingmara Villqista w reżyserii Ingmara Villqista w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Karierę filmową rozpoczęła kilkoma szkolnymi etiudami, a jej telewizyjnym debiutem była rola w telewizyjnym serialu „Klan" (1997-2017). Ponadto wystąpiła w innym serialu „Przepis na życie" (2011) i w filmie fabularnym „Magdalena" w reżyserii Mateusza Znanieckiego (2013). W 2013 użyczała swojego głosu Oli, postaci z filmu animowanego, w reżyserii Tomasza Popakula „Ziegenort",