Zgnieceni, marni

"Wszyscy moi synowie" - reż. Wawrzyniec Kostrzewski - Teatr Na Woli im. Tadeusza Łomnickiego w Warszawie

"Wszyscy moi synowie" to najważniejsza realizacja w Teatrze Dramatycznym od czasu objęcia dyrekcji przez Tadeusza Słobodzianka.

Pomyliłem się. Tak było z oceną Wawrzyńca Kostrzewskiego, który jeszcze przed chwilą był reżyserem tylko dwóch spektakli. Dlatego trzeba było stwierdzić: do trzech razy sztuka, a ja zaparłem się w sobie, że "Wszyscy moi synowie" okażą się płaską robotą, w której wybrzmi detal słowa dramatu, ale na koniec zostanie się z prostymi wnioskami, jakie wyciąga się z dziesiątków innych rzeczy. Zwłaszcza że nie tylko teatr mamy dookoła. Nie trafił do mnie Kostrzewski ze swoją wizją "Rzeczy o banalności miłości" sprzed roku. Romans Martina Heideggera i Hannah Arendt w dramacie Savyon Liebrecht okazał się oczywistszy, niż sugeruje tytuł. Co prawda Adam Ferency chciał rozpalić rolę jak emocjonalny fajerwerk, nawet kopiując Hitlera Tadeusza Łomnickiego - zresztą swojego mistrza - z czasów słynnej "Kariery Artura Ui", ale tekst nie daje na to szans, nie jest wiwisekcją Heideggera, tylko zestawem ujęć z przygody ciekawych postaci. Tak, jakby Ferency założył kostium, który uwierał. Zresztą nie da się ukryć, że Kostrzewski wybiera tytuły, patrząc, jak Ferency potrafi je przepuścić przez siebie. W "Cudotwórcy" (2012) aktor komplikował sprawę, znów: podobno dramatem Briana Friela rządziły emocje, jednak zagmatwanie postaci blokowało dostęp do nich samych.

"Wszyscy moi synowie" Arthura Millera to już inna półka, klasyczny rodzinny dramat amerykański z lewicowym zacięciem, typowym dla sztuk tego autora. Podśmiewam się trochę, myśląc, co by było, gdyby Willy Loman z najbardziej znanej sztuki Millera, "Śmierci komiwojażera", spotkał w jakimś wirtualnym przedstawieniu Joego Kellera z "Synów". Chyba byłby na jego usługach. Bo przecież Loman to poczciwiec, a Keller na poczciwcach zbił majątek. Obaj dla rodziny, dwóch synów, zrobili wszystko, z tym że Lomana latami, powolutku wyciskano jak cytrynę, aż w końcu został z niego strzęp człowieka rwący się do samobójstwa, a Kellera dopiero u schyłku życia los podsumował krótko - trafił go raz, a porządnie, obnażając tchórzostwo, w końcu ujawniając prawdę: Keller przed laty wpakował do więzienia przyjaciela, zrzucając na niego odpowiedzialność za wypuszczenie na rynek wadliwych samolotowych głowic ze wspólnej fabryki.

Ferency jako Keller chodzi przygarbiony, nieco wycofany, bo swoje już osiągnął, a co ważniejsze - swoje wie. Wie, jak bronić racji, że dla rodziny trzeba poświęcić wszystko. Nie chciał wrobić przyjaciela, ale musiał żyć w świecie na prawach dżungli. Ferency gra to przejmująco surowo. W jednej z najmocniejszych scen wykrzykuje uzasadnienie, siłą, jak zwierzę, wpychając tę swoją prawdę synowi Chrisowi (świetna rola Mateusza Webera). To człowiek jeszcze czy już tylko trybik w maszynie chamskiego kapitalizmu? Miller i Kostrzewski o to pytają, choć to bardziej pytanie Millera. Kostrzewski podnosi dramat wyżej, bo ja wiem, może nie sytuując go od razu w sferze fatum jak z tragedii greckiej, lecz na pewno wśród międzyludzkich emocji, które nie powinny mieć racji istnienia. Są - właśnie - chwilami wręcz zezwierzęcone i tym bardziej przerażające, że Boga w tym świecie może nie być. Deficyt przebaczenia wydaje się więc dotkliwszy. Jest w spektaklu sekwencja, gdy o Boga pyta Kate Haliny Łabonarskiej. Łka i domaga się wytłumaczenia, bo jeśli Bóg jest, to do ekstremów nie dopuści. Naiwne, ale w roli Łabonarskiej jest dziecięca naiwność w porządkowaniu rzeczywistości, wiara, że da się jeszcze poukładać wszystko, pozałatwiać z ofiarami Kellera, pozałatwiać wśród swoich. I to mimo wiedzy o winach męża. Na koniec o dziwo Łabonarska okazuje się zimnie racjonalna, bardziej niż Keller. I też trudno się temu dziwić. Zresztą "Synowie" czerpią siłę z logicznego sporu, konsekwencji wyborów. Kostrzewski podkreśla teatralność swojej opowieści: mniej znaczącą postać małego Berta ze sztuki zamienia w antreprenera wieczoru, który po prostu oświadcza, co za chwilę się rozegra. Odważny gest i budzi podziw, bo to trochę tak, jakby powiedział: nie przejmujcie się, że to, co zobaczycie, to zapowiedziane przeze mnie postacie, podane imiona, nie szkodzi. Kostrzewski wie, że tym zabiegiem broni się podwójnie, że przekonuje o sile samego teatru. Do tego potrzeba rzecz jasna aktorów rangi Łabonarskiej i Ferencego, oboje grają swoje najlepsze role od lat, ale Kostrzewski przechodzi na inny poziom własnej reżyserii. Sprawdźcie, jak ta umowność chłoszcze i pozostawia tylko z sumieniem. Syn Kellera Chris i Kate także zostają sami. Nawet jeśli Boga w tym świecie może nie być, trzeba go wyszukiwać.

Przemysław Skrzydelski
wSieci
13 stycznia 2015

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia