Zgoda czy kosa?

"Romeo i Julia" - reż. Krzysztof Babicki - Teatr Miejski w Gdyni

Szekspirowskich kochanków wszech czasów prezentowano w wielu rozmaitych kontekstach. Inspirując się relacjami między kibicami piłkarskimi, reżyser "Romea i Julii" Teatru Miejskiego w Gdyni przeniósł sztukę w realia kibicowskie. Dramat Szekspira z piłką nożną w tle cierpi wprawdzie na przesadną ilustracyjność i inscenizacyjne niekonsekwencje, ale główny wątek, jak i kilka pobocznych, umożliwia przyjrzenie się podłożu konfliktu i relacjom rodzinnym bohaterów.

Romeo to chłopak z podwórka, fan "zielonych". Tybalt, kuzyn Julii, kibicuje "żółtym". To wystarczy do wzajemnej niechęci i ciągłych spięć między nimi. Ale Tybalt ma więcej powodów, by szukać sposobności do bójki. Przecież już "kręcił" z Julią Capulet, a Romeo przyszedł na imprezkę do obozu wroga i uwiódł mu pannę. Podwójnie upokorzony Tybalt chce sprawiedliwości. Jak wiemy, on i Mercutio z Montekich przypłacą to życiem.

Przeniesienie "Romea i Julii" w realia kibicowskie to drugie podejście Krzysztofa Babickiego do tematu piłkarskich waśni. Dokładnie w ten sam sposób interpretował on napięcia między kibicami na Śląsku w 2007 roku. Tym razem za pretekst do opowiedzenia piłkarskiego Szekspira służą relacje między kibicami Lechii Gdańsk i Arki Gdynia (stąd nawiązania do barw obu klubów). Jednak, na szczęście, kwestie przynależności klubowej nie przysłaniają innych tematów, które w spektaklu Teatru Miejskiego w Gdyni wypadają oryginalnie i interesująco.

Rodzina Capuletów to typowa rodzina dorobkiewiczów. Ojciec Julii jest prymitywem, prostakiem i cwaniakiem, który trzyma żonę i córkę bardzo krótko, nie wahając się podnieść na nie ręki, zaś mamkę swojej córki, apetyczną Martę, łapie za tyłek niemal na oczach żony. Co innego rodzina Montekich. Ci na Capuleta patrzą z niesmakiem i poczuciem wyższości, są wykształceni, dystyngowani, w spektaklu Teatru Miejskiego właściwie przezroczyści. Jednak można domniemywać, że Romeo to dzieciak z dobrego domu, w którym - co wyraźnie łączy oboje kochanków - zabrakło ciepła i miłości. Dlatego młodzi instynktownie lgną do siebie, chcąc jak najszybciej skonsumować związek. Przez dość staroświecko w tym kontekście wybrzmiewające zasady i zarazem jako próbę udowodnienia prawdziwości uczuć kochanka, Julia godzi się na to tylko pod warunkiem ślubu. Na szczęście dla nich Ojciec Wawrzyniec roztacza nad Romeem ojcowską wręcz opiekę - przez wzgląd na ich przyjacielskie relacje przymyka oko na niestałość i porywczość młodego, godząc się uczestniczyć w szalonym planie zakochanych.

W tak zinterpretowanej historii "Romea i Julii" aż roi się od nieścisłości. Archaiczny już język tłumaczenia Macieja Słomczyńskiego tak bardzo nie razi, bo reżyser decyduje się za jego pomocą na liczne aluzje uzupełnione gestami aktorów. Jednak uwspółcześnione rekwizyty - telefony komórkowe i pistolety używane są wyjątkowo niekonsekwentnie. Konia z rzędem temu, kto wyjaśni, po co Romeo oddaje Ojcowi Wawrzyńcowi telefon komórkowy, przez co nie może się samemu skontaktować z ukochaną? I to w dobie internetu, telefonu dostępnego na każdym kroku czy Skype'a. Dlaczego bohaterowie wymachują pistoletami (z których jeden zostanie ostatecznie użyty), a nie korzystają z innych rekwizytów niż nóż przypominający dziecięcą zabawkę podczas starcia Romea i Mercutia z Tybaltem?

Z humorem potraktowano za to realia spektaklu. W scenografii Marka Brauna całą scenę w pierwszym akcie wyściela sztuczna murawa, a w tle widzimy ściany jakiegoś garażu. Rzecz dzieje się więc na podwórku, gdzieś w pomiędzy domami zwaśnionych rodzin. Tak wyraźne uwspółcześnienia sztuki Szekspira, jak w przypadku spektaklu Teatru Miejskiego, to spore ryzyko. Gdyńska interpretacja "Romea i Julii" na pewno nie każdemu przypadnie do gustu.

Bal u Capuletich to imprezka przy grillu. Tam w szaliku "wroga" założonym na twarz pojawia się Romeo, by odszukać Rozalinę lub o niej zapomnieć. Widząc ładną dziewczynę, od razu zapomina o nieszczęśliwej miłości, podrywając nieznajomą na czułe słówka. Julia wprawdzie - co widzieliśmy chwilę wcześniej - jest bardzo zainteresowana Tybaltem (któremu opiera się chyba tylko dlatego, że jest zbyt natarczywy i chce ją od razu zaciągnąć do łóżka), jednak gdy pojawia się nowy czarujący adorator, momentalnie zapomina o poprzednim. Tak rodzi się ta namiętna, niedojrzała, szczeniacka miłość.

Bardzo istotne dla powodzenia spektaklu są kreacje głównych bohaterów. Romeo Macieja Wiznara jest lekkoduchem, pełnym młodzieńczej naiwności. Aktor unika jednak przerysowania postaci, którą prowadzi konsekwentnie od początku do końca spektaklu. Jego ukochana Julia w interpretacji Marty Kadłub robi dobre pierwsze wrażenie, gdy jej bohaterka przeżywa rozterki moralne, czy oddać się fascynującemu chłopakowi czy zgrywać cnotliwą damę. Później ironicznego nawiasu wyraźnie tej postaci brakuje, a spazmująca, cierpiętnicza Julia staje się, niestety, coraz bardziej mdła i nieprzekonująca.

Co innego Capulet w wykonaniu Bogdana Smagackiego, który bardzo skutecznie kreśli rodzinnego tyrana, na zewnątrz dobrze ubranego pana ze złotym łańcuchem na piersiach, w domu obleśnego despotę, pomiatającego żoną, córkę traktującego jak towar do sprzedania. Przestrzeń do zbudowania ciekawej roli ma także Grzegorz Wolf, Jego Ojciec Wawrzyniec jest idealistą i chyba jedynym trzeźwo myślącym członkiem lokalnej społeczności. Z kolei Marta, opiekunka i mamka Julii, to w wykonaniu Moniki Babickiej intrygująca, ubrana w obcisłe skórzane spodnie i prześwitującą bluzkę pełnokrwista kobieta w sile wieku, nie rozstająca się z piersiówką. Marta budzi sympatię, choć zachowuje się kontrowersyjnie i nosi nietypowy jak na opiekunkę Julii kostium (interesujące kostiumy dla wszystkich bohaterów przygotowała Hanna Szymczak). Cała trójka tworzy najciekawsze role spektaklu.

W cieniu dominującego męża dramat maltretowanej psychicznie (a pewnie też fizycznie) żony Capuleta subtelnie rozgrywa Dorota Lulka. Jej pozbawiona gustu, przeglądająca pisemka o modzie (z których nie potrafi skorzystać) bohaterka nie wypowie słowa skargi, ale jej spojrzenia i postawa mówią wiele zarówno niej samej, jak i o ich sytuacji rodzinnej. Poprawny w roli Parisa - tutaj gangstera tytułowanego "Hrabią", czyli dobrej partii dla Julii według jej ojca - jest Mariusz Żarnecki. Przyzwoicie prezentuje się też Tybald Szymona Sędrowskiego uosabiający siłę i prostolinijność oraz stronnik Romea, Mercutio, w wykonaniu Dariusza Szymaniaka, patrzący na świat w kolorach barw klubowych. Szkoda, że właściwie nie ma tu miejsca dla Elżbiety Mrozińskiej, której przyszło zostać bębniarzem podczas scen zbiorowych. Nie mają szansy zaistnieć w spektaklu również rodzice Romea grani przez Piotra Michalskiego i Olgę Barbarę Długońską.

Do roli statystów (kibiców "zielonych" i "żółtych") zaproszono młodzież z gdyńskich liceów. Ten ciekawy pomysł nie został wykorzystany przez reżysera - kibice w szalikach przechodzą z jednego miejsca na drugie, raz skandują wspólnie "dziękujemy", gdy pojawia się Escalus (w Szekspira król, tu raczej prezydent, a przy tym najwyraźniej mecenas obu drużyn). Jednak między stronami konfliktu właściwie nie ma bezpośredniego kontaktu, nawet podczas scen walki. Niemal każda scena zbiorowa (może poza imprezą u Capuleta) wymaga dopracowania. Bardzo słabo wypada choćby bójka Tyblada z Mercutiem i Romeem.

Kłopotem gdyńskiej inscenizacji jest również natrętny niekiedy infantylizm - to propozycja skierowana wyraźnie do młodego, kilkunastoletniego widza, dla którego ma być efektowna. Skupiając się na klarowności przekazu, zignorowano formę opowieści. Szerokie ilustracyjne gesty stają się manierą ciążącą na odbiorze niektórych bohaterów (m.in. Parisa). Zupełnie zresztą niepotrzebne, bo ciekawa muzyka Marka Kuczyńskiego jest wystarczająco ilustracyjna.

W spektaklu Teatru Miejskiego najlepsza jest puenta. Otwarta, nieprzesądzająca o niczym, mogąca zwiastować zarówno pojednanie, jak i prawdziwą wojnę między klanami. Reżyser umiejętnie rozgrywa wątek konfliktu, sugerując, że nie da się go zakończyć symbolicznym gestem (na przykład ślubem przedstawicieli dwóch zwaśnionych rodzin). Natura zadawnionej urazy, nawet jeśli tak absurdalna jak niechęć kibiców dwóch lokalnych drużyn, jest żywiołem, który pochłania ofiary. I nie ma końca.

Łukasz Rudziński
www.trojmiasto.pl
23 stycznia 2018

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia