Zła sztuka wynika z dobrych intencji
"Portret Doriana Graya", TR WarszawaParafrazując Wilde\'a: Nie ma spektakli moralnych i niemoralnych. Są tylko spektakle dobrze i źle reżyserowane. Najnowsza premiera TR Warszawa, "Portret Doriana Graya" Michała Borczucha zalicza się - niestety - do tej drugiej kategorii.
"Portret Doriana Graya Wilde’a" to apologia czystego estetyzmu. Młody reżyser wyczytał jednak z powieści ostrzeżenie przed hedonistycznym, nihilistycznym stylem życia. Wykreował na scenie świat, który „wypadł z formy”, nie tylko dlatego, że wyznawany przez bohaterów światopogląd jest z założenia amoralny. Brak formy odbija się przede wszystkim w kształcie scenicznym spektaklu, w którym broni się chyba tylko scenografia Anny Marii Kaczmarskiej: przestrzeń organizuje ciężka, pochłaniająca światło kotara, przywołująca oniryczny klimat filmów Davida Lyncha.
Reżyser, we współpracy z dramaturgiem Szymonem Wróblewskim, radykalnie uwspółcześnił dialogi. Basil, Dorian i Henry rozmawiają ze sobą tak, jakby "warszawka" parodiowała swój własny język – zresztą, to nieistotne, bo aktorów i tak nie słychać, chyba, że porozumiewają się ze sobą przez mikrofon. Miał to być zapewne niezbyt subtelny znak oddzielenia człowieka od wypowiadanych przez niego słów, ucieczki w kolejne pozy, ale dzięki temu przynajmniej czasami wiadomo, co akotrzy mówią.
Dorian Gray skojarzył się Borczuchowi z ikoną popkultury – postawił go obok Jima Morrisona, Kurta Cobaina, Ziggiego Stardusta. Tak jak oni, Dorian nie umiera. Przenosi się w bezczas, w którym egzystują wiecznie młodzi „ulubieńcy bogów”. Portret przestaje istnieć, a Dorian staje się swoim własnym znakiem. Niezmiennie pięknym, jak wtedy, gdy portretował go Basil. I martwym - a martwi nie podlegają już przecież prawom moralnym. W Dorianie Grayu nie zachodzi żadna przemiana. Pozostaje tak samo pusty przed, jak i po śmierci, w żadnym momencie nie uzyskuje samoświadomości. Wciąż tylko daje się podziwiać.
Przede wszystkim jednak "Portret Doriana Graya" jest nudny. Nudny nudą, która popychała bohaterów Wilde’a do kolekcjonowania kolejnych przyjemności. Publiczność z oglądania spektaklu przyjemności nie ma jednak żadnej. Miał powstać spektakl-skandal, ale prowokacja w wydaniu Borczucha ogranicza się do pokazania bohaterów w stanie permanentnego upojenia, niekończącej się imprezy. Nie wierzymy, że są zdolni do jakiejkolwiek głębszej autorefleksji, diagnozy własnej sytuacji egzystencjalnej. Ograniczają się do konstatacji, że starzeją się, a Dorian pozostaje wiecznie młody. Borczuch pokazał ludzi słabych, nie dorastających do własnych hedonistycznych teorii. Ludzi, którym obce jest pojęcie stylu, w ustach których pojawiające się czasem wilde’owskie bon moty i aforyzmy brzmią jak dysonans. Ludzi, którym moglibyśmy może współczuć, ale przecież nam się nie chce. Jesteśmy znudzeni.
Michał Borczuch, wbrew własnym intencjom, zrobił nawet nie tyle spektakl o moralności, co spektakl z morałem. Przez ponad dwie godziny starał się dowieść, że etyka jest ważniejsza od estetyki. A przecież, pisał Oscar Wilde, „sympatia etyczna jest u artysty niewybaczalnym zmanierowaniem stylu”.