Zło to jest bagaż podręczny

rozmowa z Adamem Baumannem

Rozmowa z Adamem Baumannem - aktorem Teatru Śląskiego.

Tomasz Klauza / FMK/ Dziennik Teatralny: Zacznijmy może od lutowej premiery Teatru Śląskiego, czyli od "Stuff Happens". W większości recenzji pisano, że to właśnie Pański Collin Powell był najlepszą rolą w tym spektaklu. Jakie to uczucie kreować postać, która nie jest fikcyjna, która żyje i ma realny wpływ na losy takiego państwa, jak Ameryka? Jak Pan się przygotowywał do tej roli? Adam Baumann: Oczywiście, czytałem te recenzje. Zwykle w naszym środowisku jest takie trochę kabotyńskie stwierdzenie, że się nie czyta recenzji. Ja czytam. Praca była piekielnie trudna, ponieważ obligował nas termin. Trzeba to było zrobić w ciągu siedmiu tygodni. My tak nie pracujemy, bo teraz cykl "produkcji" trwa około dwóch miesięcy, ponieważ nie ma sceny, są spektakle itd., ale to pomijam. Oczywiście ucieszyłem się, że dostałem tę rolę. I od razu chcę powiedzieć, że autor - David Hare, tego Powella "napisał", tzn., że jest to napisana postać - jedna z niewielu w tym tekście, która funkcjonuje przez całą tę trzygodzinną sztukę i ma pewne swoje etapy rozwoju. To nie była największa trudność, by przeprowadzić te wszystkie stany emocjonalne przez całą sztukę. Wyrzuciłem ze świadomości - swojej, prywatnej, Adama Baumanna - to, że Powell ma inny kolor skóry, że jest generałem, że był sekretarzem stanu, że był bardzo blisko prezydenta itd. Jest jedna taka scena, kończąca pierwszy akt, gdzie on prezydenta Busha sprowadza prawie do parteru swoimi argumentami, ale - jak się potem dowiadujemy - jego argumentów nikt nie słuchał. To jest tak napisane, przeprowadzone przez trzy godziny, że rzeczywiście jest do zagrania. Bo większość pozostałych postaci to migawki, urywki, takie jak gdyby "blackouty". Niektórzy koledzy, grający określone postaci - na przykład Wolfowitza - w "chwilach wolnych" wcielają się jeszcze w narratora. Ja nie. Powell był tak napisany, że funkcjonował tylko jako on. Miałem o tyle łatwiej, że już nie musiałem się rozpraszać na inne, mniejsze rzeczy. To wszystko, co Powell zrobił, obróciło się przeciwko niemu. Rozmawiałem z reżyserem Andrew Paulem, pytając, co teraz się z Powellem dzieje. On po prostu zniknął. Nie ma go. Nie tylko nie ma go w tych kręgach władzy czy decydentów - nie ma go w mediach. Nigdzie go nie ma. Po prostu rozpłynął się - nie ma człowieka. Podejrzewam, że on nie dąży do tego, by gdzieś się jeszcze pokazać. Mało tego, gdy rozmawiałem z Andrew, twierdził, że gdy pytano Powella pod koniec kariery, czy będzie pisał jakieś pamiętniki, zaprzeczył. Nic nie będzie pisał, nic nie będzie robił. Z kolei jego bardzo bliska współpracownica - Condoleeza Rice do dzisiaj jeździ po świecie, reprezentuje, negocjuje itd. Świat polityki jest tak potworny... Zresztą w spektaklu jeden z decydentów mówi: "Ty, Collin, ustawiasz się między jakąś tam polityką i pewnymi realiami w takim miejscu, gdzie z ludzi zostaje miazga". I to jest prawda. I zdaje się, że Powell tam wdepnął i po prostu zniknął. Oczywiście, trzeba to było jakoś po ludzku zagrać. Jeżeli to się udało, jeżeli moje nazwisko funkcjonuje na plus w tych recenzjach, to bardzo się cieszę. Kiedy Andrew powiedział w Pittsburghu, że Powella będzie grał biały człowiek, to im szczęki opadły. Nie potrafili zrozumieć, że oprócz koloru skóry jeszcze istnieje to, co jest w środku, w człowieku, a w tym przypadku - w aktorze. Po premierze i on, i David Hare - nie chwaląc się - stwierdzili, że byłem dużo lepszy od czarnoskórego aktora, który grał Powella w Pittsburghu. Tak że to cieszy. FMK: Skoro padło nazwisko Andrew Paula - jak wyglądała współpraca z zagranicznym reżyserem? A.B.: Współpraca układała się bardzo dobrze. Jedyną trudnością było to, że nie wszyscy mówimy płynnie po angielsku. I w związku z tym potrzebny był tłumacz. Takie reżyserowanie przez pośrednika jest dość trudne. Jeśli on coś pokazywał, czy usiłował wytłumaczyć, to doskonale wiedzieliśmy, o jakie emocje mu chodzi. To była jedyna trudność, że musieliśmy się posługiwać człowiekiem, który tłumaczył nam pewne rzeczy. Andrew jakby był przygotowany na to, że będziemy grać tak, jak grał tamten zespół w Pittsburghu. Mało tego - był przekonany, że publiczność będzie reagować w tych samych miejscach, co tamta. Tłumaczyliśmy mu, że to jest niemożliwe. Po pierwsze my jesteśmy emocjonalnie inaczej przygotowani do wykonywania tego zawodu. A po wtóre - problemy, które zawarł Hare w swoim dramacie, nie bardzo nas dotyczą. Dotyczą nas o tyle, że bierzemy udział, jesteśmy w koalicji itd., ale problemy zakulisowe - jak do tego doszło, jakimi drogami to wszystko szło - naszego widza, w sumie, niezbyt obchodzą. To są wewnętrzne sprawy Stanów Zjednoczonych, a my pokazaliśmy mechanizmy polityki w ogóle. Jakimi drogami, jakimi podstępami dochodzi się do egzekwowania pewnych rzeczy, do podejmowania pewnych decyzji. Andrew z początku był dość sceptycznie nastawiony do dywagacji na ten temat, ale podczas premiery słyszał, że nasza widownia reaguje w zupełnie innych miejscach, niż on przewidywał. Główne zarzuty, jakie się pojawiają w recenzjach, to te, że nie jest to dramat, ale rzeka tekstu, publicystyki. W ciągu czterdziestu lat mojej pracy na scenie po raz pierwszy coś takiego grałem. I to była największa trudność, bo - mówiąc aktorskim językiem - nie ma się czego "uczepić", nie ma punktu zahaczenia. Trzeba sobie samemu kombinować rozwój postaci, psychologię, zachowania postaci, bo tekst tego nie niesie. Pomijam jeszcze tłumaczenie tego tekstu - pani Marysia Korusiewicz zrobiła to rzeczywiście perfekcjonalnie. Byłoby lepiej, gdyby to przełożyła osoba, mająca do czynienia z literaturą - ktoś, kto pisze powieści czy dramaty. Chodzi o "ludzki język", który można zastosować i pokazać w teatrze. Natomiast sama współpraca była naprawdę bardzo dobra. Reżyser miał dla nas dużo cierpliwości, my dla niego. Obyło się bez konfliktów. FMK: Od 30 lat jest Pan związany ze Śląskiem. Miał Pan okazję brać udział w kilku produkcjach, pokazujących różne oblicza tego regionu. Z jednej strony Śląsk bohaterski u Kutza, z drugiej Kidawa-Błoński - taki cielesny, witalny, rubaszny, rodem z "Cholonka" Janoscha. Z kolei "Z odzysku" - jeden wielki szalet: bieda, brud... Jak Pan postrzega ten region i jego mieszkańców? A.B.: Jeżeli przespacerujemy się śródmieściem Katowic, to one są zupełnie inne niż tych 30 lat temu. Przyjechawszy tutaj, byłem trochę przerażony, bo to wszystko było szare, brudne, niechlujne. Ludzie byli inaczej ubrani, ale w środku się nie zmienili. Ta mentalność została... Nie mówię o pracowitości, bo etos pracy zawsze tutaj był. To się przekłada nawet na teatr, bo pracujemy naprawdę ciężko. To są ludzie bardzo uczciwi, bardzo gościnni, bardzo rodzinni. Wspaniali ludzie. Widzę po moich sąsiadach na osiedlu, kiedy się spotykamy przy garażu, czy gdzieś na zakupach. Oni mnie o coś pytają, a ja mówię: "To pan, panie Stasiu (czy panie Andrzeju), chce ode mnie rady, pyta pan mnie, gorola?". To jest dla mnie takie poczucie pewnego większego związku uczuciowego ze Śląskiem, bo oni w odpowiedzi na "gorola" mówią: "Nie, nie, wy już nie gorole, wy jesteście bastardy". Jesteśmy piętro wyżej - ci, którzy tu przyjechali, ale już nie odfrunęli, zostali. Jestem z tego nalotu. (śmiech) Pan mówi, że u Fabickiego Śląsk to szalet - tak jest. Jeżeli się pojedzie w zakamarki, to można się przestraszyć. To jeszcze jest coś, co jeszcze trochę, mówię też w cudzysłowie, będzie trwało. Teraz są niby możliwości unijne, ale trzeba mieć jakiś plan, musi być jakaś grupa ludzi, która by się chciała Śląskiem zająć. Był projekt przerobienia familoków w jednej z dzielnic - przecież to byłoby piękne, gdyby to zostało odbudowane. Taki przykład: niedaleko mnie, przy ulicy Karłowicza, jeżdżę do piekarni. Naprzeciwko tej piekarni były jakieś straszne rudery. Teraz jakaś firma to kupiła. Jest przepięknie odbudowane w tym stylu, w którym było. Piękne fasady, piękna, czerwona cegła. Widać, że to jest Śląsk stary, ale zupełnie od nowa. Architektura została, bryły zostały, ale to już jest Europa. Tak samo ten budynek Silesia City Center - kaplica, stara łaźnia, nie wiem, co to tam było, z tą wieżą wyciągową. Czegoś takiego nam trzeba. Teraz miałem zdjęcia na stadionie Szombierek Bytom. Córka pani Agnieszki Holland - Kasia Adamik - robi swój film fabularny. Stadion jest w opłakanym stanie, to gotowa scenografia do pokazania meczu klasy C. Człowiek patrzy i oczom nie wierzy, że tu kiedyś odbywały się rozgrywki pierwszoligowe, ekstraklasy itd. Wszystko jest w ruinie, nie ma się tym kto zająć. Ciągle słyszymy odpowiedź, że nie ma pieniędzy... Narzeka się, że nie ma rynku, że fatalne ulice, że nawierzchnie... Ulica Gliwicka nie będzie chyba wyremontowana, póki my żyjemy. Co wyremontują, to tam się coś wali znowu. To są zupełnie inne Katowice. FMK: Mówiąc o Śląsku, nie sposób nie wspomnieć o 16 grudnia 1981. Brał Pan udział w dwóch przedsięwzięciach, opowiadających o tym tragicznym wydarzeniu. Pierwszym był film Kazimierza Kutza "Śmierć jak kromka chleba", drugim - słuchowisko "Pokój z widokiem na wojnę polsko - jaruzelską" Feliksa Netza. Ja - osoba, nie mogąca pamiętać tamtych wydarzeń, znająca je jedynie z podręczników do historii - słuchałem tego poruszającego spektaklu z dreszczem. To pewnie również zasługa takiej paradokumentalnej, reportażowej formy... A.B.: To dwa różne przedsięwzięcia. Doskonale pamiętam wybuch stanu wojennego i to, co się stało trzy dni później na "Wujku". Byliśmy tym przerażeni. Pamiętam, że w Wigilię Świąt Bożego Narodzenia 1981 roku - czyli jedenaście dni później - ówczesne władze zawiesiły godzinę milicyjną. Pojechaliśmy stąd pod tę bramę. To, cośmy zobaczyli... po prostu zamurowało nas. Pod tą rozwaloną bramą, tam, gdzie wjechał czołg - na szczątkach murów wisiały jeszcze lampy górnicze i kaski - na chodniku stało kilkanaście talerzy z daniami wigilijnymi. Oczywiście, wokół kręciło się mnóstwo dziwnych, "smutnych panów". Nie wiem, pewnie robili nam zdjęcia, ale to nieistotne, nie zamierzam robić z siebie kombatanta, bo to nie o to chodzi. Talerze tam postawione skojarzyły mi się z "Dziadami". Nie wiem, czy to jeszcze były resztki tych gazów łzawiących... Płakaliśmy po prostu. Już to niejednokrotnie powtarzałem przy produkcji "Śmierci jak kromki chleba". Grałem jednego z najstarszych zastrzelonych górników - pana Józefa Czekalskiego. Wnoszono nas do stacji ratownictwa, w prześcieradłach, w kocach, jako zwłoki. To było miejsce autentycznych wydarzeń. Normalnie na planie filmowym są krzyki, harmider, porozumiewanie się na odległość. Oglądając, gdzie będziemy leżeć, mówiliśmy do siebie prawie szeptem. Mając w podświadomości, że to jest właśnie miejsce, w którym leżeli zabici, zamordowani ludzie. Znowu jakaś metafizyka, znowu ciarki po plecach szły... W tym słuchowisku miałem niewiele do zrobienia, ale przeczytawszy - rzeczywiście film się odwijał do tyłu, pokazywał, jak było... jak się widziało czołgi, to wszystko... (ciężkie westchnienie) Boże święty... przerażające to wszystko było. Ale cóż, taki był czas, taka była wola władzy. Każdy, kto ma władzę, pozwala sobie na pewne rzeczy. Tak, jak w "Stuff Happens" - nie było dowodów, a trzeba było rozpocząć wojnę. A w naszym przypadku władza bała się odebrania sobie władzy. FMK: Skoro mówimy o władzy - rozmawiamy po próbie do nadchodzącej premiery Śląskiego - "Ubu słowem Polacy". Jan Peszek, grający kilka lat temu Ubu w filmie Piotra Szulkina, mówił, że dla niego jest to opowieść o człowieku, w którym rodzi się potwór, ponieważ posiada władzę. Sam z siebie nic nie znaczy, a napędza go jedynie tchórzostwo - strach, by go nie zdemaskowano... A jaki będzie Pański Ubu? A.B.: Myślenie Laco Adamika jest bardzo podobne. Chcemy wyjść właśnie z punktu, że to rodzaj koszmarnego snu. Chcemy pokazać, że każdy z nas nosi w sobie zło, tylko nie każdy je wywleka. I to zło, to taki bagaż podręczny. W pewnych momentach albo się korzysta z tego bagażu, albo nie. W przypadku Ubu, pod wpływem pewnych słów, ta waliza nagle się otwiera i on zaczyna czerpać z niej garściami. W czasach komunistycznych można było podkładać, że to jest przejęcie władzy. Nie - my chcemy pokazać, jak potworne rzeczy drzemią w człowieku, w każdym z nas, i do czego potem jest zdolny ten człowiek. Chcemy pokazać pełne okrucieństwo - on z zimną krwią morduje, nie ma wyrzutów sumienia. I jedyną konsekwencją jest to, że ucieka, zmienia miejsce postoju. Z jednego państwa został relegowany czy wyrzucony. Jest nikim w Polsce, nagle przejmuje władzę i się robi potwór w ludzkiej skórze, który morduje bez najmniejszych skrupułów. Czasami morduje bez powodu, ot, tak sobie. Jak dzisiejsi nieletni czy młodzi mordercy. Potem siedzi przed sądem i nie wie, dlaczego zabił: "Tak się stało, jak się stało. Jeden człowiek... zabiłem, no zabiłem". A ten morduje tabuny ludzi. Znowu odniosę się do "Stuff Happens", od którego zaczęliśmy - tam jest scenka, kiedy jakaś kobieta pyta Blaira, czy może spać spokojnie, wiedząc, że zginęło sto tysięcy ludzi. On jej odpowiada: "Proszę pani, ja nie wierzę tym statystykom". A ona: "A mógłby pan spać spokojnie wiedząc, że zginęło pięćdziesiąt tysięcy ludzi?". To pytanie - ciekawostka - zadała Blairowi podczas pobytu w Londynie żona autora. Taki potwór, który się urodzi, nie ma żadnych skrupułów. Mordowanie traktuje jako swoją misję, pracę, zajęcie, powinność, rozrywkę... Nie przypuszczam, żeby każdy z nas miał aż takie pokłady zła w sobie, ale gdy ta waliza się otworzy, to już nie ma możliwości zatrzymania. Jerzy Jarocki też robi "Króla Ubu" w Operze Krakowskiej, ale to są dwie zupełnie inne koncepcje. Laco z nim rozmawiał, poza tym to opera...Jesteśmy w lepszej sytuacji, ponieważ mamy najnowszy przekład pana Jana Polewki. I to będzie prapremiera polska tego przekładu. Jest spora zabawa, bo czasami gra się słówkami... Jeszcze dużo pracy przed nami. FMK: W katowickim spektaklu udało się więc uniknąć kuszącej, acz przenoszącej świat teatru, sztuki wysokiej, w sferę kabaretu, możliwości nadania bohaterowi rysów jakiegoś konkretnego polityka... ? A.B.: Nie, nie. Nie ma żadnych takich odniesień. Jest pokazany człowiek w całej swojej złożoności. W Ubu są dwie cechy - prostactwo na początku, a potem to już potwór, po prostu. Cieszy jeszcze to, że Laco uruchamia - co mnie zawsze fascynuje w teatrze - cała machinę teatralną: zapadnie, dymy... a praktycznie? Nie będę zdradzał. (śmiech) Wyszliśmy z koszmarnego snu. Taki jest punkt wyjścia i potem to już się toczy... FMK: Dziękuję bardzo za rozmowę.

Tomasz Klauza
Dziennik Teatralny
8 maja 2008
Portrety
Adam Baumann

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia