Złość zabieram na scenę

Rozmowa z Anitą Sokołowską

Pokazywanie drugiemu człowiekowi świata po kawałeczku jest niesamowite. Jest mi z tym dobrze, ale nie ścigam się sama ze sobą, ani z nikim. Coś tam czytałam, coś tam wiem, ale nie dążę do bycia perfekcyjną. Wkurzam się, jeśli ktoś mi zadaje zbyt wiele pytań o oczekiwania względem tej sytuacji, bo ja jestem takim typem człowieka, który w dużej mierze zdaje się na intuicję.

Z Anitą Sokołowską, aktorką Teatru Powszechnego w Warszawie, rozmawia Justyna Król.

Justyna Król: Który to już rok na bydgoskich deskach? Siódmy?

Anita Sokołowska: - Nie liczę sezonów, ale chyba tak. Zaraz po szkole teatralnej pracowałam w Lublinie, potem na etacie w Łodzi i przez chwilę w Warszawie, a od 2008 roku jest Bydgoszcz.

I cały czas dojeżdżasz ze stolicy na próby, spektakle... Męczące?

- Oj, tak. Większość bydgoskiej ekipy tak krąży - z Warszawy, Krakowa, czy innych miast. Często ładujemy się do jednego samochodu i jest wesoło. Taki nasz punkt przerzutowy to park Wilsona. Czekając tam zimą na transport żartowaliśmy sobie, że wyglądamy jak zbieracze jabłek, jadący do Szwecji. Dziś mamy autostradę, ale przeżyliśmy naprawianie drogi Warszawa-Bydgoszcz. Czasem jechało się pięć godzin, napotykając przy tym dwanaście świateł wahadłowych.

Bydgoski teatr stał się ważnym punktem na teatralnej mapie kraju.

- Jednym z głównych! Jego pozycja zaczęła wzrastać, odkąd przejął go Paweł Łysak. Teraz z powodzeniem prowadzi go Paweł Wodziński.

Masz poczucie, że dołożyłaś swoją cegiełkę do budowania tej pozycji?

- Oczywiście. I jestem z tego dumna. Cały nasz zespół współtworzył ten teatr. Gdyby jednocześnie nie zadziałała energia wielu ludzi, nie byłoby tego sukcesu. Kiedy brakuje oddania temu, co się robi, nic wartościowego się nie wytworzy - powstaną jedynie wydmuszki. Nam udało się zbudować silną pozycję, bo pracujemy z pasją. Oczywiście wiąże się to z ciężką harówką. Teatr to nie korporacja, w której odbija się kartę pracy, zaczynając o ósmej i kończąc o szesnastej. Poświęcamy na próby masę czasu od wielu lat, bo widzimy w tym sens, chcemy to robić.

Ale pracujesz także w serialach. Dla pieniędzy?

- Jak to kiedyś bardzo trafnie określił Wiktor Rubin - dobrze, jeśli aktorzy grają w serialach, bo mogą potem spokojnie, oddawać swoją energię teatrowi. I tak się dzieje, ja również staram się łączyć komercję z trudniejszym repertuarem, bo teatr to takie hobby, z którego nie dałabym rady się utrzymać, ale bez którego nie mogłabym żyć. Ciągle mało osób to rozumie.

Nie lubisz pracy przed kamerą?

- To nie tak. Jest mniej wymagająca, ale też daje dużo przyjemności i satysfakcji. Po skończeniu nagrań na planie lubię przyjechać do teatru, by się maksymalnie zmęczyć, wypocić - to daje mi swoistą równowagę. Bardzo się cieszę, że mogę łączyć granie w serialu i na scenie teatralnej. Różnica polega na tym, że w serialu często tylko wypowiadasz banalne zdania. Bywa, że teksty są niezbyt dobrze napisane. A w teatrze możesz mówić słowami największych pisarzy i to jest coś! Przekucie trudnego, wartościowego tekstu na komunikatywny, zrozumiały dla widza, to prawdziwe wyzwanie. Pracując w teatrze poznajesz też mnóstwo osobistości. Każdy reżyser ma swoje własne,, nietuzinkowe myślenie o rzeczywistości. Zderzasz się więc z interesującymi światopoglądami, a to niesamowicie doświadcza. Do tego sama praca z tymi ludźmi jest bardzo ciekawa, bo mają bardzo indywidualne podejście do tworzenia spektakli i za każdym razem jest inaczej. To nie jest tylko hasło: kamera... akcja! Aktorstwo teatralne to niekończąca się, fascynująca nauka. Nie wyobrażam sobie bycia aktorką bez teatru.

Ale w serialach też bywa różnie. Grane przez Ciebie Zuza i Lena nie są do siebie podobne.

- Zgadza się, Zuza to żywioł. Dla mnie to dobra okazja, by pokazać też swoje inne oblicze. Dodatkowo przy postaci Zuzy naprawdę świetnie się bawię. Mogę powiedzieć, że ją stworzyłam. To charakterystyczna rola, polegająca nie tylko na wypowiadaniu słów ze scenariusza, ale też kreowaniu reakcji bohaterki, jej zachowań.

Przez wiele lat grałaś w "Na dobre i na złe", więc pewnie widzowie przykleili Ci łatkę doktor Leny. Irytujące jest takie kojarzenie z jedną postacią?

- Pewnie takie łatki bywają dla aktorów zmorą, ale ja jakoś się tym nie przejmowałam. Nie wszyscy chodzą do teatru, więc nie muszą znać innych moich ról. Sama zresztą, kiedy poznaję nowych ludzi z branży, często najpierw myślę, kogo zagrali, a dopiero potem zastanawiam się nad ich osobowością. To chyba naturalne, że jest się z rolą kojarzonym. Ogólnie chyba owe łatki są teraz mniej odczuwane, bo dziś aktorzy grają w kilku serialach jednocześnie, więc i widz telewizyjny często zna ich w kilku odsłonach. Gorzej jest, jeśli przez zbieżność cech granych bohaterów, nie dostaje się innych ról, bo utarło się, że grasz takie ciepłe, miłe kobietki... a ty byś chciała zagrać bardziej charakterystyczną postać.

Trzeba udowadniać co się potrafi, jaki się ma warsztat?

- Dokładnie. Długo miałam problem z tym, że moja buzia kojarzy się z grzeczną dziewczynką. Moje wnętrze i zewnętrze niekoniecznie idą w parze. Kiedyś buntowałam się przeciwko powierzchownemu postrzeganiu, m.in. tnąc i strosząc włosy, chodząc w za dużych spodniach, rozciągniętych swetrach. Chciałam złamać ten milutki wizerunek. Myślałam też, że mając taką aparycję, powinnam na scenie udowadniać, że nie jestem tylko aktorką serialową i potrafię grać całym swoim ciałem i konstruować różne skomplikowane postacie. To zależy od oczekiwań względem siebie. Niektórym aktorkom wystarczy bycie ładną buzią. Mnie nie. Ale na szczęście już wiem, że nic nikomu nie muszę udowadniać - wyrosłam z tego.

Wolisz się wcielać w silne kobiety, charakterne?

- Era grania takich postaci w pewnym momencie się dla mnie zaczęła i bardzo sobie to cenię. Ale aktor powinien być wszechstronny. Ja na przykład nie czuję się sobą, grając sympatyczne panie domu, ale po tylu latach pracy już wiem, jak mogę wcielić się i w takie postacie.

Ile jest Ciebie w granych bohaterkach?

- Dużo. Moje aktorstwo nie istnieje bez Anity Sokołowskiej. To nie jest tak, że się odcinam od swoich cech, grając. Swoje postaci obdarzam swoją energią, swoim myśleniem. W aktorstwie fajne jest to, że możesz robić rzeczy, których w życiu byś nie zrobiła. To, że jestem aktorką ma też wpływ na to, jakim jestem człowiekiem. A w zależności od tego na jakiej drodze jestem w prywatnym życiu, tak kreuję grane przez siebie postaci - nie jest to zamierzone, po prostu tego się nie da rozdzielić. Jeśli czuję w sobie złość, to zabieram ją na scenę i widz to czuje. Kiedy słyszę, że mam zagrać nienawiść, a jestem z jakiegoś powodu wkurzona, łatwiej będzie mi to zrobić i na pewno będzie to bardziej autentycznie.

Bydgoscy widzowie dobrze zapamiętali Twój monodram o Komornickiej. Mocna rola.

- I bardzo wymagający tekst. Jeśli chodzi o Komornicką, to tak naprawdę nie wiemy, czy jej transformacja w mężczyznę miała wyraz artystyczny czy była jedynie gestem, akcentem, a może eksperymentem szaleńca? Faktem jest jednak, że kobiety w tamtych czasach nie bardzo miały jak publikować. Przygotowania do spektaklu "Komornicka. Biografia pozorna" były żmudne. Bazowałam na czterdziestostronicowym tekście, będącym swoistym patchworkiem skojarzeń i gier słownych. Muszę przyznać, że mam poczucie wykonania dobrej i strasznie uczciwej roboty. Zdarzało się, że po odegraniu tego monodramu, byłam tak wyczerpana, że następnego dnia prawie nie byłam w stanie zwlec się z łóżka na kolejną próbę, ale robiłam to. Kaliber zmęczenia ogromny, ale satysfakcja jeszcze większa.

Przy tej sztuce pojawiło się też Twoje rodzinne miasto.

- Spektakl został zrobiony z bardzo dobrą energią jako koprodukcją bydgoskiego teatru z HOBO Art Foundation i teatrem In Vitro z Lublina, z którego pochodzę. W moim rodzinnym mieście ćwiczyliśmy przez cztery tygodnie, dla mnie był to kapitalny powrót w dawne strony. Monodramy nie są szczególnie lubiane w Polsce, więc sukces tej sztuki był dla nas tym bardziej miłym zaskoczeniem.

Jesteś feministką?

- Jestem, ale nie oznacza to, że manifestacyjnie nie golę pach. Dla mnie feminizm to po prostu człowieczeństwo, dbanie o każdego człowieka, bez względu na płeć. I tak go się rozumie w towarzystwie, w którym się obracam. Mam wśród znajomych sporo homoseksualistów, co powoduje, że płeć schodzi na dalszy plan, liczy się człowiek. Oczywiście na świecie nadal dyskryminuje się kobiety - w polityce, życiu zawodowym czy rodzinnym... Niewielu facetów umie, potrafi, chce zająć się domem i dzieckiem. Na kobiecie spoczywa więcej obowiązków.

Odczuwasz to jako mama dwulatka? Zabierasz synka do pracy.

- Do pracy szybko musiałam wrócić - na plan serialu "Przyjaciółki" już po trzech miesiącach. W teatrze miałam pół roku macierzyńskiego, czekały na mnie spektakle, w których dyrektor Łysak nie chciał robić za mnie zastępstw, co było miłe z jego strony. Dla mnie to naturalne, że dziecko jest jak najczęściej przy mamie, więc synek jeździ ze mną. Antoś w teatrze czuje się niemal jak w domu, ma wiele cioć i wujków. Ale przyznaję, że etap łączenia macierzyństwa z intensywnym powrotem do pracy jest bardzo trudny. To także wyzwanie logistyczne. Pakowanie się z dzieckiem to zupełnie co innego niż w pojedynkę. Dawniej myślałam, że jeśli mam portfel i szczoteczkę do zębów to już sobie poradzę. Dziś każdy wyjazd wiąże się z określoną logistyką działania.

Bycie mamą to jedna z najważniejszych ról w życiu?

- Tak i to nie jest taka rola do odegrania. Ją trzeba naprawdę czuć. Lubię być z moim synkiem. Łaskotać go, tulić. Mamy też taką zabawę, że on sobie wybiera, kto go teraz całuje - np. koparka, ptaszek czy ślimak - i mama się wciela w wybraną postać. To trochę jak zadanie aktorskie.

Widać, że lubisz być mamą.

- Kocham, ta mała istotka jest najważniejsza. Pokazywanie drugiemu człowiekowi świata po kawałeczku jest niesamowite. Jest mi z tym dobrze, ale nie ścigam się sama ze sobą, ani z nikim. Coś tam czytałam, coś tam wiem, ale nie dążę do bycia perfekcyjną. Wkurzam się, jeśli ktoś mi zadaje zbyt wiele pytań o oczekiwania względem tej sytuacji, bo ja jestem takim typem człowieka, który w dużej mierze zdaje się na intuicję. Pewnie, że są takie dni, kiedy jestem absolutnie wyczerpana, ale wracam do domu, a Antoś podchodzi i całuje mnie po rękach... Szanuję decyzję kobiet, które nie chcą mieć dzieci, ale kiedy teraz pomyślę, że mogłabym sobie tego odmówić... Jestem przeszczęśliwa, że sobie na to pozwoliłam.

Chciałoby się dziecku zapewnić magiczne dzieciństwo... Jak wspominasz swoje?

- Byłam bardzo szczęśliwą dziewczynką. Najpierw zaangażowaną w balet, potem - od liceum - w teatr. Dzieciństwo to dla mnie też te wspomnienia PRL-u, a więc zapach świeżego pieczywa i smak takiej jeszcze ciepłej kromki chleba z roztapiającym się masłem lub ze śmietaną i cukrem - pamiętasz takie połączenie?

Pewnie. To te smaki dzieciństwa, których nie da się dziś kupić.

- Z łezką w oku wspominam także emocjonujące wakacje na wsi - wyjazdy w rodzinne strony moich rodziców, czyli okolice Białej Podlaskiej. Do tej pory, gdy staję na tamtym podwórku, przypominam sobie zabawę w teatrzyk z kuzynkami.

Studia teatralne kojarzą się z czymś bardzo wymagającym...

- Wiesz co, nie. Ja płynnie przez nie przeszłam. Mieliśmy super ekipę, z przyjemnością studiowałam - tak to chyba jest, jak się studiuje to, co się kocha. Ale uważam też, że aktorstwa uczysz się tak naprawdę dopiero wtedy, kiedy zaczynasz pracę na deskach teatru lub przed kamerą. Szkoła to tylko przedsmak tego co nas czeka.

"Przyjaciółki" to taki babski serial - o kilku różniących się bohaterkach. Jest i karierowiczka, i samotna matka, i taka, która nie może zajść w ciążę, i ta walcząca z nałogiem... Pełna paleta tego, z czym zmagają się dzisiejsze kobiety - jak Ty je postrzegasz?

- Często za dużo od siebie wymagają, ale to jak sobie radzą jest imponujące. Potrafią podołać i zawodowo, i na płaszczyźnie domowej. Nie boją się wyzwań. Nie trwają w związkach, które im nie odpowiadają. Są wspaniałe - mądre, piękne, zdolne i coraz silniejsze! Myślę, że w gruncie rzeczy same siebie docenić też potrafią.

A jaka jest Anita Sokołowska?

- Trudno siebie zweryfikować. Myślę, że dojrzałam przez te lata w bydgoskim teatrze. Macierzyństwo też mocno mnie zmieniło. Stałam się bardzo konkretna, choć nadal kieruję się intuicją. Chyba teraz łatwiej podejmuję te kluczowe decyzje. Nie przewiduję, nie prognozuję. Niedługo czterdziestka. Nie rozpamiętuję przeszłości. Ważne jest dla mnie, aby się cieszyć tak zwanym, tu i teraz.

Ludzie dzisiaj mają problem z cieszeniem się tu i teraz.

- Możliwe, ja nauczyłam się tego w dzieciństwie. Pamiętam, że dostałam jakąś zabawkę, która niezbyt przypadła mi do gustu i mama powiedziała: dziecko, nie narzekaj, nie oczekuj więcej, ciesz się tym, co masz. Widać trafiły do mnie te słowa. Potrafię cieszyć się chwilą, np. jedząc lody z synkiem w parku. I uważam, że to bardzo ważne. Takie wydarzenia, jak ostatnie zamachy w

Anita Sokołowska - aktorka znana z serialu "Na dobre i na złe" oraz "Przyjaciółki", na stałe związana z Teatrem Polskim w Bydgoszczy, gdzie od 2008 roku zagrała w sztukach takich jak: "Przebudzeniu Wiosny", "Witaj / Żegnaj", "O zwierzętach", "Łaknąć" "Opowieści zimowe", "Wiśniowy sad", "Komornicka. Biografia pozorna", "Afryka", obecnie gra Śnieżkę w spektaklu "Murzyni".

Justyna Król
Nowości
2 stycznia 2016

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...