Zły chłopak o złotym sercu

Frank Sinatra - urodził się 12 grudnia 1915, Hoboken w New Jersey (USA) - zmarł 14 maja 1998 w Los Angeles (USA)

Ulubieniec młodziutkich "bobby soxerek" z jednej strony, z drugiej - podejrzewany o kontakty z mafią. Syn włoskich imigrantów, który stał się głosem Ameryki i najbardziej wpływowym muzykiem w historii. Na łożu śmierci miał powiedzieć: "przegrywam". Chyba się pomylił.

- Dziś, 12 grudnia, przypada 105. rocznica urodzin Franka Sinatry - jednego z najsłynniejszych amerykańskich piosenkarzy
- Do jego najpopularniejszych utworów zalicza się "My Way", "New York, New York", "I've Got You Under My Skin" czy "Fly Me to the Moon"
- Był perfekcjonistą, który wymagał od ludzi jak najwięcej. Równocześnie dbał o równouprawnienie i tolerancję - także i w swoim zespole
- Oskarżono go o powiązania z mafią. Gangsterzy mieli wspierać jego karierę
- Wielu jego znajomych wspominało go jako człowieka o wielkim sercu. Sinatra miał pomagać przyjaciołom, którzy byli w potrzebie; podobno zasypywał ich prezentami

Na początku warto zaznaczyć, że Frank Sinatra był zaangażowany w walkę z rasizmem, przynajmniej na tym polu, na którym mógł - sztuki. Kiedy w latach 60. w jego zespole grał Sammy Davis Jr., a niektóre restauracje czy hotele prowadziły segregację rasową, Sinatra odmawiał występów. Swoją popularność często i chętnie zresztą wykorzystywał do - nazwijmy to górnolotnie - naprawiania świata. Barry Bradford, historyk i pisarz, w swoim artykule na temat wokalisty podkreśla, że nawet najbardziej krytyczni biografowie co do tego akurat są zgodni, choć Sinatra znany był także ze skłonności gwałtownych zmian nastroju, tendencji do nadużywania alkoholu i przemocy. Krył w sobie niejedną tajemnicę, choć przecież wydawać by się mogło, że o nim wiadomo już wszystko.

Ciężka praca i wytrwałość
Estetyka, a zwłaszcza moda Ameryki lat 50. i 60. jest do dziś dla nas bardzo pociągająca. Popularność serialu "Mad Man", którego akcja rozpoczyna się właśnie w tym okresie i którego twórcy przywiązali bardzo dużą wagę do kostiumów, świadczy o tym najlepiej. Poza tym do nas, kraju i kontynentu o zupełnie innych nastrojach w niemal wszystkich sferach życia, z Ameryki docierało wtedy to, co najlepsze. Filmy, jazz, piosenki popowe, a we wszystkim tym – Frank Sinatra. Że był artystą wszechstronnym i utalentowanym, tego odmówić mu nie można. Ale przy okazji jeszcze instynktownie kojarzył się amerykańskim marzeniem, nowoczesnymi urządzeniami domowymi, pastelowymi spódnicami, tapicerowanymi meblami, kultowymi dziś reklamami – swoją drogą kilka piosenek Sinatry, m.in. jedna na nutę melodii "Ol'mac Donald" znalazło się w reklamach samochodów (to było "Ol'mac Donald Pontiac" i "It's Time For You" dla Chryslera). Słowem, to było wszystko, co dziś tak kusi nas w stylu "vintage". Zaś strachy... strachy Ameryki w tym czasie rzadko tu docierały. Frank Sinatra śpiewał o miłości.

Gdyby nie ponadprzeciętny talent muzyczny i wokalny, Frank Sinatra dziś z pewnością nie byłby tak wielką postacią w historii muzyki jaką jest dziś, ale jak mówi stara prawda - sukces w 10 proc. zależny jest od talentu, a w 90 - od ciężkiej pracy. Sinatra potrafił ciężko pracować. I nie poddawać się nawet mimo potknięć, które zaliczył w swojej trwającej 60 lat karierze. Potrafił też dobrze nią kierować, umiejętnie balansując między muzyką a kinowym ekranem. Sławny stał się jednak dzięki śpiewaniu, niezwykłej barwie głosu i muzykalności pozwalającej mu na naturalną lekkość w poruszaniu się po repertuarze muzycznym. Między innymi ta właśnie muzykalność, a więc jednocześnie bezpośredniość, naturalność wykonawstwa – które słychać w jego frazie - przyczyniły się do sukcesu Sinatry. Potrafił na przykład swobodnie zmienić rytmikę tekstu na bardziej przystępną niż oryginalna wersja – tak było choćby z utworem "New York, New York" do filmu Martina Scorsese, w którym Sinatra "poprawił" słowa napisane przez Freda Ebba (ten pisał między innymi dla Lizy Minnelli), dopasowując je do muzycznego feelingu.

Szczery, opiekuńczy i brutalny
Podejście do kwestii równości rasowej i odpowiedniego traktowania ludzi bez względu na pochodzenie nie było jakoś szalenie popularne w Ameryce lat 50., a jednak Sinatra stał się ikoną tych czasów. Tom Santopietro, autor biografii Franka Sinatry z 2008 r., napisał, że na ten ikoniczny wizerunek składał się nie tylko jego styl, rozumiany w sensie dosłownym. Także zachowanie Sinatry, jego podejście do życia i ludzi: "lekko zarozumiały, skupiony na celu, optymistyczny i pełny poczucia możliwości". Artysta z szacunku, jakim darzył swoją publiczność, na scenie zawsze pojawiał się w drogich, szytych na miarę garniturach. Choć Kitty Kelley w nieautoryzowanej biografii "His Way" wzmiankuje, iż być może chodziło o podłechtanie własnego ego. Sinatra sam zresztą miał później przyznać, że dzięki drogim i eleganckim ubraniom czuł się ważny i bogaty. Co nie wyklucza tego wątku z szacunkiem do odbiorców.

Sinatra był obsesyjnie perfekcyjny. Ludzi w swoim zespole traktował dobrze - także na scenie dbał o równouprawnienie i tolerancję. Ale wymagał od muzyków więcej niż ktokolwiek. Wspomina to Charles L. Granat w książce "Sessions with Sinatra: Frank Sinatra And The Art Of Recording". Cytuje tam jednego ze współpracowników artysty, Gordona Jenkinsa: "Złe opinie o Sinatrze brały się tylko z tego, że oczekiwał od ludzi więcej niż kiedykolwiek mogli zrobić. Kiedy cię zatrudniał do zrobienia czegoś, oczekiwał jakości absolutnie najlepszej na świecie. Niezależnie od tego czy chodziło o koszenie trawy czy granie na fortepianie. Nigdy nie pytał ile chcesz zarobić, płacił tyle ile to było konieczne, ale oczekiwał absolutnej perfekcji. I do depresji doprowadzało go, kiedy tak nie było" - mówił Jenkins.

Osoby związane blisko z artystą na polu zawodowym i prywatnym w różnych wypowiedziach cytowanych przez jego biografów zaznaczały, że Frank Sinatra był najszczerszym człowiekiem na ziemi. W słynnym wywiadzie dla Playboya z 1963 roku Frank powiedział: "Cokolwiek jeszcze zostało powiedziane o mnie personalnie jest nieważne. Kiedy śpiewam, wierzę. Jestem szczery". Słowa te powtórzyła później jego córka Nancy Sinatra, w niedawnej rozmowie z Telegraph: "To jest jedno słowo, którego chciałabym użyć, by go opisać: szczerość. I myślę, że dzięki niej przetrwał i jego muzyka przetrwała. Mówił prawdę, ponieważ doświadczył tego wszystkiego". Podkreśla się też, że miał wewnętrzną siłę i był perfekcjonistą graniczącym z pracoholizmem. Jak, niestety, często w biografiach osób o tak specjalnych uzdolnieniach bywa i tu pojawiają się wątki zaburzeniowo-depresyjne. Sam Sinatra w jednym z wywiadów przyznał, że miewa tendencje do wpadania w skrajne nastroje od euforii po depresyjne przygnębienie. Kiedy miał zjazd nastroju potrafił zaatakować każdego i z każdego powodu. O tym z kolei w swojej książce o życiu z Frankiem Sinatrą pisze Barbara Sinatra ("Lady Blue Eyes" z roku 2011). Gdy wokalista nadużył alkoholu "lepiej było zniknąć". Szczególnie źle znosił ponoć dziennikarzy, bo źle znosił krytykę. Pozornie takie zachowania stoją w głębokiej opozycji do przykładów wspaniałomyślności Sinatry, do tego, że swoich przyjaciół w potrzebie potrafił zasypywać prezentami (od czekoladek po cadillaki). Pozornie, bo przecież największe problemy z kontrolowaniem emocji mają zwykle najwięksi wrażliwcy. Szczególnie kiedy są na świeczniku, kiedy obracają się w trudnej "showbiznesowej" rzeczywistości, dysponują sporymi pieniędzmi i – związku z tym – otaczają ich różni ludzie, różne intencje. Sinatra cierpiał ponoć zwłaszcza przez kompleks prześladowczy (pisze o tym Chris Rojek w swojej książce z 2004 r.).

Tym bardziej po wydarzeniach z 1963 r., kiedy porwano jego kilkunastoletniego syna Franka Juniora. Chłopak przez kilka dni był więziony przez porywaczy, między innymi w bagażniku samochodu, a jego ojciec mógł kontaktować się z nimi jedynie przez automaty telefoniczne. Dlatego podobno jeszcze przez wiele lat po zdarzeniu Frank Sinatra nie pozbył się obsesji noszenia przy sobie garści dziesięciocentówek (koniecznych wówczas do skorzystania z takiego automatu). W informacji Associated Press z maja 1998 r. przeczytamy, że Sinatra został pochowany z monetami (oraz butelką Jacka Danielsa, paczką papierosów Camel i zapalniczką Zippo). Okup sięgnął 240 tys. dolarów, które słynny wokalista bez zastanowienia wpłacił. Po wypuszczeniu Franka Juniora przez media przetoczyła się fala plotek jakoby cała akcja miała być oszustwem, swego rodzaju "akcją promocyjną", bo Junior właśnie w tym czasie zamierzał stawiać pierwsze kroki na scenie. Wspominał o tym później między innymi w rozmowie z dziennikarzem "The Guardian". Nie pierwszy raz Sinatrę oskarżano o nieczystą grę, wcześniej pojawiały się też pomówienia o kontakty z mafią, która rzekomo opłacała jego karierę. Frank miał ponoć znajomych wśród mafiosów, ale nie po to, by finansowali śpiewanie. Po co pieniądze mafii komuś z taką frazą? Wystarczy spojrzeć i posłuchać pierwszych lepszych nagrań z jego koncertów. Trudne rzeczy śpiewa z taką lekkością, że wydaje się, iż nie ma prostszej rzeczy do zrobienia. A spróbujcie sami zaśpiewać "Strangers In The Night" bez technicznego przygotowania...

Pociągająca naturalność i Oscar
Frank Sinatra miał być może po prostu samorodny talent do artystycznych działań, bo gdy spojrzeć na jego dyskografię i filmografię można odnieść wrażenie, że czego nie dotknął - zamieniało się w złoto. Dajmy na to wspomniane już wcześniej filmy, jedno z tych dóbr Ameryki, którym karmieni byliśmy za żelazną kurtyna. Które budziły w naszych umysłach wizerunek Stanów Zjednoczonych jako magicznej krainy, w której każdy chciałby się znaleźć. To nie jest tak, że Sinatra - znany piosenkarz - po prostu zagrał w filmie. Bo iluż to znanych piosenkarzy zrobiło podobnie? Sęk w tym, że Frank Sinatra grał tak dobrze, że pojawianie się na ekranie nie było egzotycznym epizodem, ale pełnoprawną pracą, za którą dostawał wyróżnienia, nominacje, nagrody i... Oscara. Najważniejsze wyróżnienie przemysłu filmowego na świecie otrzymał za rolę szeregowca Angelo Maggio w filmie "Stąd do wieczności", gdzie wystąpił u boku Burta Lancastera i Deborah Kerr. Być może w takich rolach, jak w filmach "Wyższe sfery" czy pianisty w "80 dni dookoła świata" było mu odrobinę łatwiej, bo role napisane jakby "pod niego", ale takie jak oscarowa czy z "Tak niewielu" dość jasno chyba dowodzą, że talent aktorski był - i to nie mały.

Mówimy o naturalności, uroku, łatwości w wyczuwaniu zadań, które zwykle kończyły się sukcesem. A do tego uwodząca uroda. Sinatra miał wprawdzie kompleks na punkcie blizny, którą miał na twarzy od urodzenia, ale i tak: kobiety Franka uwielbiały. Panie lgnęły do niego, a on się przed tym prawie wcale nie bronił. Miał kilka żon - jedną z nich była aktorka Ava Gardner. Warto pamiętać, że Sinatra żył w czasach przed kontrkulturową rewolucją, zanim normy społeczne zupełnie się rozluźniły. W czasach, w których za podrywanie kobiety można trafić do areszty. I Sinatra faktycznie tam trafił - pod koniec lat 30. Powód? Uwodzenie. Cóż, dziś dostał by za to pewnie parę dodatkowych punktów do lansu. I dlatego nie bez powodu mówi się o nim "icon of coolnesss".

O tolerancji
Lgnęli do niego też politycy. Artysta od młodych lat interesował się kwestiami społecznymi i politycznymi, a wraz ze wzrostem jego popularności, rosła także jego wpływowość w tym świecie – nie tylko wizerunkowa. Był bliskim przyjacielem Johna F. Kennedy'ego, popierał późniejszych prezydentów, a Ronald Reagan nazwał go "najwspanialszym Amerykaninem", ze względu na jego oddanie krajowi i dobroduszność. Frank Sinatra był bardzo aktywnie zaangażowany w problemy żydowskie. Gdy artysta dowiedział się o nazistowskiej zagładzie w geście poparcia dla żydowskiej społeczności rozdawał medaliony z wygrawerowanym obrazkiem św. Krzysztofa po jednej i Gwiazdą Dawida po drugiej stronie (wspomina o tym Rolly Kohansy w "Esra Magazine"). Trzy lata później Sinatra wystąpił w dziesięciominutowej filmowej etiudzie o antysemityzmie i tolerancji religijnej ("The House I Live In" zdobył honorowego Oscara). Chętnie wspierał finansowo działania, które były zgodne z jego przekonaniami.

"Przegrywam"
Pod koniec życia Frank Sinatra cierpiał na wiele chorób, m.in. serca, płuc i demencję. Występował na scenie bardzo długo, ale w końcu wycofał się z życia publicznego. Bynajmniej jednak nie został zapomniany ani też nie przestał być uwielbiany przez Amerykę. Jego aktywność prospołeczna, ale przede wszystkim muzyka, która w roku jego śmierci – 1998 – dotarła już do całego świata, dla którego stał się autorytetem i idolem. Nie dziwi więc, że w wieczór po śmierci Franka Sinatry dla uczczenia artysty Empire State Building zaświecił na niebiesko (w hołdzie dla "Ol' Blue Eyes"), światła w Las Vegas przygasły, a kasyna ucichły na minutę.

"Szczyt Empire State Building będzie skąpany w niebieskim świetle przez trzy dni, jako symboliczne podziękowanie dla legendarnego wokalisty, który był bardzo blisko związany z Nowym Jorkiem" - pisali dziennikarze BBC - "To cichy hołd dla człowieka, który ma miejsce w wielu nowojorskich sercach". Ten sam artykuł cytuje też wypowiedź Billa Clintona: "Kiedy byłem prezydentem, nie miałem okazji poznać Franka Sinatry, choć byłem jego ogromnym wielbicielem. Spotkaliśmy się później, poznałem go lepiej przy obiedzie, wtedy mogłem docenić go osobiście tak, jak miliony ludzi na całym świecie robią to na odległość" - mówił prezydent. Córka Sinatry, Nancy, wyraziła nadzieję, że jej ojciec nie zostanie nigdy zapomniany. "Nie sądzę, żeby powtórzył się ktoś taki jak on" - mówiła. "Był po prostu najlepszy. Nikt nie może mu dorównać" - komentował Elton John.

Na łożu śmierci Frank Sinatra miał powiedzieć: "przegrywam". Chyba się pomylił.

Kaśka Paluch
Onet.Kultura
14 grudnia 2020
Portrety
Frank Sinatra

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia