Zły czy dobry?

„Genialna przyjaciółka" - reż. Ewelina Marciniak - Narodowy Stary Teatr w Krakowie

Czy to jest zły spektakl? Nie. Czy to jest dobry spektakl? Nie. No to jaki on jest? Nie wiem. Po raz pierwszy mam poważny problem z oceną tego co widziałem na scenie. Próbuję to jakoś nazwać, uporządkować, jak dotąd bez rezultatu.

Tymczasem jest piątek, popołudniu. Siedzę z moimi studentami w wykładowej sali naszej Akademii. Niektórzy z nich widzieli generalną próbę „Genialnej przyjaciółki" (reż. Ewelina Marciniak) na Scenie Kameralnej Narodowego Starego Teatru już wczoraj. „Panie profesorze, to jest znakomite!", „Najlepszy spektakl w Starym od dawna!", „Zakończenie warte wszystkich pieniędzy!".

Pytam co im się tak podobało. I tu kłopot. „To trudno powiedzieć... wszystko... zresztą sam Pan zobaczy...". Zobaczyłem i z trudem wytrzymałem do końca. Po takich rekomendacjach nie mogłem wyjść w przerwie. Teatr opuszczałem o wpół do dwunastej. Dojmującym uczuciem jakie mną owładnęło była złość. Że na świecie jest tyle ważnych spraw, tragicznych wydarzeń, ponurych splotów okoliczności, a tu ktoś zabiera mi cztery godziny, żeby pokazać szereg mało istotnych problemów. Dorastanie i dojrzewanie dziewczynek z biednej dzielnicy Neapolu, rodzinne medytacje nad miską, w której piorą się majtki po pierwszej miesiączce, budzenie się kobiecości, inicjacje erotyczne męsko-damskie i damsko-damskie, próba ucieczki z rodzinnego grajdoła, żeby być kimś... Dla mnie to taka teatralna paplanina na miarę telewizyjnego serialu, tzw. „żyćko"! Nie przekonują mnie aluzje do #MeeToo i akcenty feministycznego spojrzenia na świat (choć w spektaklu nieco złagodzone). To wszystko już widziałem, oglądam nieustannie, a interesuje mnie tyle, ile zeszłoroczny śnieg.

Zastanawiam się dlaczego moi studenci (młodzi ludzie) odnajdują w tym spektaklu swoje tematy. No cóż, różnica pokoleń. Jestem przyzwyczajony do wyrazistego teatru, który coś znaczył, przeciwko czemuś lub dla czegoś był robiony. Teraz zapewne postrzeganie rzeczy ważnych i nieważnych uległo całkowitej zmianie. Taki jest świat, ja go nie zmienię, bo z przyczyn biologicznych nie mam racji.

Ta smutna konstatacja mogłaby zakończyć sprawę, gdyby nie... Właśnie! Otóż spektakl opowiadany jest wzorowo i perfekcyjnie. Forma, mimo odniesień do teatralnej nowoczesności z intermediami performatywnymi włącznie, budującymi dystans i prywatność występujących artystów, jest jasna i zrozumiała. Aktorzy świetni, wszyscy, więc wymieniam alfabetycznie: Juliusz Chrząstowski, Krystian Durman, Ewa Kaim, Michał Majnicz, Adam Nawojczyk, Aleksandra Nowosadko, Anna Paruszyńska-Czacka, Karolina Staniec, Łukasz Stawarczyk, Małgorzata Zawadzka. Byliby jeszcze lepsi, gdyby nie posługiwali się mikroportami (sala jest przecież kameralna!). Cóż taka jest dzisiaj moda, nic na to nie poradzę, ubolewam tylko, że mimo wysiłków nauczycieli młodzi adepci sztuki aktorskiej przestają umieć mówić. Bo po co? Scenografia i w dużej części kostiumy (Natalia Mleczak) bardzo dobre. Ale kostiumy kąpielowe, w których przez znaczną część spektaklu paradują niektóre aktorki znacznie gorsze: na nagich, mało zadbanych plecach, kable i instalacja antenowa, a nadajniki na pupie. Muzyka znakomita, ale dla mnie było jej trochę za dużo, w wielu scenach wolałbym więcej ciszy (przecież to też muzyka!) i słów na pierwszym planie. Wacław Zimpel, wybitny klarnecista, kompozytor, a także znakomity i uznany w Europie improwizator muzyczny, występował na żywo. Siedział na proscenium, po prawej stronie, wyposażony w elektroniczne instrumentarium i klarnet. W pewnym momencie pojawił się na scenie, między aktorami, ubrany w obfitą damską suknię i efektowne rajstopy. Wygłosił monolog i zagrał instrumentalną solówkę. Jako kobieta, choć przed chwilą był mężczyzną. Pomyślałem, że to ironiczny komentarz do kiepskich dowcipów Kaczyńskiego o zmienianiu płci na pstryknięcie palcami. Ale pani Marciniak w jednym z wywiadów powiedziała, że Zimpel wciela się w homoseksualistę Alfonsa, drugoplanową postać z powieści. To ja już nic nie rozumiem! W programie (obsadzie) nie ma o tym słowa. Również w monologu artysta stwierdza, że nie jest aktorem w tym spektaklu. To po co kobiece przebranie? Występuje prywatnie czy kreuje? A może przeistacza się w drag queen? Takiej sytuacji nie pamiętam z literackiego pierwowzoru. Więc pochodzi z życia? Nic nie rozumiem, ale ze mnie gapa!

Gdyby nie ponad miarę rozciągnięty scenariusz (nie mówię o książce) byłoby o czym rozmawiać, spierać się, zachwycać lub potępiać. Generalnie spektakl Marciniak jest łatwo rozpoznawalnym połączeniem poszukiwania nowoczesnych środków uprawiania teatru z tradycyjnym, wręcz klasycznym tworzeniem przedstawienia. I to zaliczam na plus. Obszary „nowego teatru" nie są moją bajką, ale w wypadku takich kontrastów mogę z czystym sumieniem krzyknąć brawo! Namawiając jednocześnie twórców do poważniejszych refleksji na temat literackiego tworzywa, do szukania bardziej wyrazistego przesłania, zrozumiałej odpowiedzi na pytanie: po co?

Czytam to co napisałem. Niezbyt zrozumiałe. Przypomniały mi się stare teatralne recenzje, w których krytycy za wszelką cenę unikali ostatecznej odpowiedzi: czy są na tak, czy na nie. Pomijam powody, dla których pisali niejednoznacznie (były nawet polityczne). Dlatego zaryzykuję ostateczną ocenę. Gdyby pani Reżyser(ka) zrozumiała, że jej spektakl może trwać dwie i pół godziny (z przerwą), a nie cztery, nic by mnie w nim nie drażniło, nawet scenariusz i byłbym po stokroć na tak! Ale miałem za dużo czasu na głupie myśli.

A potem przeczytałem wszystko, co pani Marciniak opowiadała przed premierą o planowanym spektaklu. Mówiła co ją zainteresowało w powieści. Wydało mi się to ideowo spójne i interesujące. Teraz powinienem przedstawienie jeszcze raz obejrzeć i tego poszukać. Powinienem. Ale cztery godziny?!

Krzysztof Orzechowski
Dziennik Teatralny
1 kwietnia 2023

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia