"Zmierzch długiego dnia" w Polonii

"Zmierzch długiego dnia" - reż. Krystyna Janda - Teatr Polonia w Warszawie

Czy zdarzyło się, że byliście Państwo świadkami czyjegoś nieszczęścia, lub jakiejś krępującej / żenującej sytuacji? Uruchamia się wtedy w człowieku gen współczucia, może nawet pojawia się chęć pomocy. Zdarza się, że przechodzimy do czynów i staramy się w taki czy inny sposób poratować pokrzywdzonego. Ale z reguły rodzi się jeszcze jedno uczucie, już nie takie szlachetne, do którego nikt, za żadne pieniądze nie przyzna się! Mniej więcej można je zdefiniować tak: jak to dobrze, że to spotkało jego, a nie mnie! Im bardziej tragiczną sytuację obserwujemy, tym być może bardziej współczujemy ale równocześnie gdzieś tam, w naszych zakamarkach, odczuwamy większą ulgę, czy wręcz radość, że tym razem to nie nasz problem. Nawet jeżeli zaangażujemy się w pomoc, to w każdej chwili możemy wstać, wyjść i zamknąć za sobą drzwi.

Takie mniej więcej uczucia towarzyszą widowni w Teatrze POLONIA na spektaklu "Zmierzch długiego dnia", Eugene'a O'Neilla, w reżyserii Krystyny Jandy.

Pół żartem, można zaryzykować postawienie tezy, że na to przedstawienie powinni chodzić ludzie, którym wydaje się, że życie uwzięło się na nich, że mają jakiegoś potwornego pecha w życiu, że nikt ich nie rozumie, żona / mąż nie kocha, z dziećmi są skonfliktowani i w ogóle życie ich nie pieści.

Nie twierdzę, że ludzie nie mają takich problemów albo, że są to tylko ich fantasmagorie! Jak wiadomo, życie pisze dużo bardziej skomplikowane scenariusze, niż najbardziej nawet kreatywni autorzy. Jednak natężenie nieszczęść, paranoi, przeciwieństw losu, złych zdarzeń itd., jakie spotykają bohaterów Zmierzchu długiego dnia, jest wręcz porażające. Już naprawdę, w pewnym momencie widz, który pierwszy raz ogląda ten spektakl, zaczyna zastanawiać się, czym jeszcze autor uderzy w swoich bohaterów.

Sztuka jest tak znana, że nie uchodzi opisywanie jej treści, więc tylko pokrótce: jeden dzień na amerykańskiej prowincji, na początku ubiegłego wieku. Tzw. typowa amerykańska rodzina, tzn.: Mama, Tata, dwóch synów, plus pomoc domowa (gotuje, sprząta). Akcja toczy się w jednym pomieszczeniu, salonie. Postacie wchodzą i wychodzą cały czas rozmawiając ze sobą. I z tych rozmów, widz dowiaduje się o familijnych problemach. Jak to bywa w życiu, te obecne mają swoje korzenie w dużo wcześniejszych zdarzeniach.

Cała sztuka poświęcona jest analizowaniu i dociekaniu dlaczego w chwili bieżącej jest tak źle. Kto, kiedy i w czym zawinił. Pełna, stuprocentowa wiwisekcja. Wszyscy, do wszystkich mają pretensje o wszystko ale szczególnie o swoje niepowodzenia. Żona cały czas atakuje męża i starszego syna. Młodszemu też się zresztą dostaje. Mąż nie pozostaje dłużny swojej lepszej połowie - co akurat w tym przypadku jest mocno problematyczne! - i z pełną zajadłością atakuje obydwu synów. Starszy z nich ma ogromne pretensje i żal do obojga rodziców, a młodszy może by i chciał łagodzić te wszystkie spory ale mu to nie wychodzi najlepiej i często odnosi skutek wręcz przeciwny.

Już po tym bardzo powierzchownym naszkicowaniu, u większości widzów pojawia się refleksja: Uff! To jednak u mnie nie jest aż tak źle!!!

To że Ojciec ma potężny problem z alkoholem, a w jego ślady poszedł starszy syn widać i słychać od pierwszych scen. To, że młodszy też ma inklinacje w tym kierunku dowiadujemy się z tyrad Matki, a na pewnym etapie również obserwujemy. Ale tego, że młodszy jest śmiertelnie chory dowiadujemy się dopiero dużo później. Tak samo jak o przyczynach bardzo dziwnych zachowań Matki. Od pierwszej sceny jest z nią coś nie w porządku. Jako jedyna zwalcza alkohol u wszystkich swoich panów ale co ją gryzie / jaki jest jej problem, tego początkowo nie wiemy. Musi upłynąć dużo czasu nim widz usłyszy expressis verbis, o co chodzi. Na razie szkicuję tylko to co obserwujemy w czasie rzeczywistym! Ale cały czas i to coraz intensywniej i brutalniej wszyscy wszystkim mówią co o nich myślą, wypominają prawdziwe i urojone winy, oskarżają o sprowadzenie nieszczęść na siebie i pozostałych członków rodziny. Jak np. o śmierć trzeciego (drugiego w kolejności) syna, który zmarł jako dziecko, jeszcze przed urodzeniem tego najmłodszego.

Naprawdę, to nie jest spektakl ani łatwy ani lekki. Wgryza się w człowieka i powoduje mimowolne uruchomienie porównań i odniesień do rzeczywistości. W przerwie i po jego zakończeniu publiczność cicho dyskutuje o różnych wątkach co i rusz odwołując się do przeżyć własnych lub znanych sobie osób.

Bardzo mroczny spektakl. Tylko bardzo dobre zespoły mogą porwać się na jego inscenizację. W tej grają dwie generacje aktorów i obydwie stają na wysokości zadania. Krystynę Jandę i Piotra Machalicę można oglądać zawsze z największą satysfakcją, bez względu no to, jakie zadania aktorskie stają przed nimi.

Machalica gra ojca satrapę i alkoholika w sposób do bólu perfekcyjny. Jego alkoholizm jest w stadium niemożności upicia się, bez względu na ilość wypitego alkoholu, ale równocześnie bez możliwości zaprzestania jego spożywania. Sposób w jaki odnosi się do własnych synów jest przerażający. A nie ma w tym przemocy fizycznej. "Wystarcza" psychiczna.

Janda jako matka, kobieta która jest święcie przekonana o tym, że przegrała całe swoje życie, a jak się w końcu okazuje nałogowa narkomanka, jest z każdą chwilą coraz bardziej przejmująca.

Do poziomu gry tej bardzo doświadczonej pary dostosowuje się młodsze pokolenie. Synów grają: Paweł Fudalej i na zmianę jeden z braci Żurawskich - Michał lub Piotr. Oczywiście postacie grane przez nich mają o wiele mniejsze doświadczenie życiowe od rodziców. I tak też grają młodzi. Obydwaj mocno zagubieni w życiu. Niby buntują się, próbują mieć swoje zdanie, a nawet awanturują się to z Ojcem, to z Matką ale w sumie są od nich uzależnieni (chociażby finansowo) i beznadziejne tkwią w tym rodzinnym piekle.

Gratulacje dla aktorów! Zachęcam do ich obejrzenia. Ale delikatnie ostrzegam osoby chcące spędzić beztroski, miły i radosny wieczór w teatrze. Nie tym razem!

Na zakończenie jeszcze kilka bardzo uroczystych słów. Ten wieczór zapowiadany był jako jubileuszowy dla Teatru POLONIA. Minęło 9 lat od chwili jego powstania. Po bardzo trudnych początkach - nie artystycznych, tylko biurokratyczno, administracyjnych - Teatr wpisał się na stałe w kulturalną mapę Warszawy. Mało tego, jest w absolutnej czołówce scen warszawskich, kultywując tradycje prawdziwego, aktorskiego teatru. Widz przychodząc na Marszałkowską - zwyczajowo mówi się "przy MDMie", ma stu procentową gwarancję, że zobaczy bardzo dobry spektakl, bez względu na to, czy jest to komedia, dramat, farsa, klasyka, czy coś współczesnego.

Gratulacje dla pomysłodawczyni i głównej siły napędowej całego przedsięwzięcia pod tytułem Teatr POLONIA - Krystyny Jandy!!! Gratulacje dla całego ZESPOŁU, który potrafił wytworzyć znakomitą atmosferę wyczuwalną przez widzów.

Miarą sukcesu są nazwiska twórców i odtwórców, którzy pracują przy kolejnych spektaklach i niekończące się kolejki widzów przed kasami Teatru. Oby tak dalej!

Krzysztof Stopczyk
http://kulturalnie.waw.pl
17 listopada 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia