Znikomość

39. Warszawskie Spotkania Teatralne

Gdyby nie dwa tytuły pokazane na 39. Warszawskich Spotkaniach Teatralnych, trudno by było ten niegdyś tak ważny festiwal zauważyć.

Problem pojawił się w momencie ogłoszenia programu. Nie mam pojęcia, czy przyjęto założenie, aby na WST pokazać spektakle mniej znane, z mniejszych ośrodków, w każdym razie mniej więcej tak brzmiało uzasadnienie ostatecznego wyboru tytułów. I trzeba powiedzieć, że to zmiana filozofii festiwalu, który ma tradycję ponad 50-letnią i który zawsze był przeglądem tego, co na polskich scenach najważniejsze i najczęściej opisywane. Przedstawienia, które w nurcie głównym WST powinny się znaleźć, po prostu do niego trafiały.

Tym razem zaś zobaczyliśmy realizacje, o których ledwie słyszeli ci, którzy teatrem zajmują się na co dzień. Jednak powiedzmy też, że nieznajomość świetnych dokonań pochodzących z odległych scen może źle świadczyć o krytykach - to prawda. Ale jak ocenić coś, co w skali całego teatralnego życia pozostaje tylko przypisem, błahostką albo - co najgorsze - teatrem zajmującym się samym sobą? Nawet dla specjalistów to nudne, jednak dla widza już nie do przyjęcia. Niestety na 39. WST takich spektakli było sporo, choć nie chcę wskazywać, że jakiś jeden zasługuje na szczególne potępienie. Nie o to chodzi, bo bardziej jak zawsze liczą się skala i obraz generalny.

Zresztą to problem niejedyny. Oto dobry przykład: obejrzeliśmy też rzecz dobrze przemyślaną, na podstawie inteligentnego tekstu Davida Desoli mówiącego o młodości, starości, konflikcie pokoleń. Mowa o "7 minutach" w reżyserii Adama Biernackiego z kaliskiego Teatru Bogusławskiego [na zdjęciu]. Szczere gratulacje. Z tym że pojawia się pytanie, czy wzruszająca miniaturka na dwóch aktorów to wystarczający powód, by ją pokazywać w nurcie głównym. To również jest kłopot ze skalą. Pamiętam jeszcze czasy, gdy takie przedstawienia grano co wieczór na malutkich scenach najmniejszych warszawskich teatrów. Nie wzbudzały dyskusji, choć trzymały świetny poziom. Dziś są już zjawiskami sezonu w kraju? Zapewne paradoksem jest to, że obecność takich spektakli na WST pokazuje, iż nie za bardzo jest o czym w naszym teatrze rozmawiać. To chyba nie mogło być założenie programu... Bez kilku wiodących reżyserów (którzy z kolei na wcześniejszych edycjach festiwalu pojawiali się już zbyt często - o czym pisałem rok temu w równie krótkim podsumowaniu pt. "Stara gwardia") panorama polskich scen jawi się bardzo skromnie. Na szczęście "Pod presją" Mai Kleczewskiej i "Trojanki" Jana Klaty, czyli - o paradoksie - przedstawienia stałych bywalców WST, ten deficyt jakoś uzupełniły. Trochę na przekór.

Przemysław Skrzydelski
wSieci Historii
8 czerwca 2019

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...