Zniszczyć, spalić, zapomnieć
"Fahrenheit" - reż. Marcin Liber - Teatr Wybrzeże w GdańskuJeśli tak, jak realizatorzy "Fahrenheita 451", uzna się powieściowy oryginał Raya Bradbury'ego za punkt wyjścia do dowolnych wariacji na temat zawartych w niej idei, spektakl Teatru Wybrzeże niesie ze sobą ciekawe przesłanie. To wyraźny, choć przeestetyzowany i formalnie niezborny głos w sprawie intelektualnego uwstecznienia i biernego, stadnego podporządkowania władzy, idących w parze z kryzysem wartości i upadkiem kultury.
Spektakl "Fahrenheit 451" na pewno nie jest dla wszystkich. Choć tytuł w oczywisty sposób nawiązuje do powieści "451 stopni Fahrenheita" Raya Bradbury'ego, z powieści ocalały jedynie drobne fragmenty, wręcz ścinki tekstu. Niemniej, właśnie futurystyczna antyutopia Bradbury'ego sprzed niemal 65 lat stanowi fundament, czy też punkt wyjścia dla twórców gdańskiego przedstawienia. Zachowano głównych bohaterów powieści: strażaka Guya Montaga, jego żonę Lindę czy Klarysę - dziewczynę, pod wpływem której Montag zaczyna myśleć samodzielnie - oraz Kapitana, przełożonego Montaga. Także wizja strażaków będących strażnikami systemu, w którym wszelka niesubordynacja i odstępstwo od przyjętej normy jest surowo wzbronione, pozostała niezmieniona. Ich misja jest prosta - każdą książkę należy jak najszybciej spalić, oczywiście bez zaglądania do środka.
Co istotne, w warstwie ideowej spektakl Teatru Wybrzeże pozostaje wierny powieści Bradbury'ego. Jednak ingerencje dramaturgiczne Marcina Cecko w adaptowany tekst owocują stworzeniem całkowicie nowego dzieła, hybrydy treści zawartych w oryginale, połączonych z mniej lub bardziej odległymi skojarzeniami autora adaptacji, bełkotliwą, męczącą nowomową bohaterów i hasłami zaczerpniętymi z pracy copywritera. W efekcie powstał lingwistyczny rollercoaster, gdzie błyskotliwe skojarzenia toną w morzu otaczającej je tandety i waty słownej. Podobnie było choćby w nieudanej "Balladynie" Krzysztofa Garbaczewskiego z Teatru Polskiego w Poznaniu czy jeszcze gorszym "Lśnię" Tomasza Bazana z Teatru Nowego w Łodzi. Ze znacznie lepszym skutkiem udała się Marcinowi Cecko współpraca z Garbaczewskim przy szekspirowskiej "Burzy" z Teatru Polskiego we Wrocławiu, gdzie jednak tekst i tak należał do najsłabszych elementów przedstawienia.
Reżyser gdańskiego "Fahrenheita" Marcin Liber warstwę językową uzupełnia szeregiem dodatkowych, często bardzo formalnych pomysłów. Jednym z najciekawszych z nich jest rozbicie postaci Guya Montaga na trzech aktorów, przez co staje się on synonimem narzędzia systemu, strażakiem-everymanem, a w końcu synonimem buntu wobec narzuconego odgórnie posłuszeństwa. Umożliwia to stworzenie trzech alternatywnych historii Montaga, z trzema różnymi zakończeniami. Niektóre z zabiegów formalnych wymierzone są wprost w komfort widza (m.in. niespodziewane uderzenia dźwięku, celowanie i strzelanie do widzów z pistoletów). Inne są kreatywnym popisem dużych możliwości tego reżysera (znanego trójmiejskiej widowni z udanych spektakli, zapraszanych w przeszłości m.in. na R@Port, jak "III Furie", "Utwór o Matce i Ojczyźnie" czy "Aleksandra. Rzecz o Piłsudskim").
Zadziwia choćby kapitalna scena przedawkowania pigułek na dobre samopoczucie - Linda przywdziewa strój wielkiego pluszowego misia i szczelnie opakowuje go w monstrualną plastikową torbę - wygląda to na dokładnie zaplanowaną próbę samobójczą, która, choć udana, z góry skazana jest na niepowodzenie, bo człowiek w świecie Cecki i Libera (oraz Bradbury'ego) nie jest panem ani swojego życia, ani śmierci.
Wszystko dzieje się w monstrualnej księdze czy też na stronie papierowej książki, która "ożywa" dzięki bohaterom spektaklu. W monumentalnej, bardzo efektownej scenografii Mirka Kaczmarka istotną rolę odgrywa motyw klatki - w niej znajduje się przez cały spektakl autor muzyki Filip Kaniecki alias MNSL, który stoi za konsoletą. Czasem towarzyszy mu Jakub Mróz w roli wokalisty. W niektórych scenach oprócz klatki z muzykiem pojawiają się tej samej wielkości klatki ze zarekwirowanymi książkami. Siłą rzeczy książki należą do głównych rekwizytów całego spektaklu. Kostiumy przygotowała Grupa Mixer.
W tym szalonym, w przenośni i dosłownie, futurystycznym świecie dobrze odnajdują się aktorzy. Zaskakuje Jakub Mróz bardzo ciekawą kreacją androgynicznego Kaja/Narratora/Wokalisty. Udanie prezentuje się również Katarzyna Figura jako spiskująca po kryjomu Kobieta-matka, czytająca dziecku "zakazane wersety" ze "Zwrotnika raka" Henry'ego Millera, jednak jeszcze lepsza jest w roli Gwiazdy - Delajli, czyli wirtualnej przyjaciółki Lindy z programu poprawy samooceny i pobudzenia krytycznego myślenia. Z trójki Montagów najciekawszą postać tworzy konsekwentnie dociekający prawdy, cytujący wiersz Różewicza Michał Jaros, niewiele ustępuje mu Piotr Biedroń, do którego należy udany monolog pod koniec pierwszego aktu, zwieńczony kopią słynnego performansu Oscara Dawickiego "Wisielec". Jedynie Maciej Konopiński jest w tej roli schowany i mało przekonujący, choć akurat jego oblicze Montaga potraktowane zostało nieco po macoszemu, bo Montag Konopińskiego szybko znika ze sceny, by powrócić po niemal godzinnej przerwie.
Przekonujący jest apodyktyczny Kapitan Michała Kowalskiego, wykrzykujący przez szczekaczkę słowa z dyktatorskim zacięciem. Dobrze w roli Fabera, załamanego profesora literatury, prezentuje się Cezary Rybiński, bez zarzutu grają Katarzyna Z. Michalska jako Klarysa i wirtualna Izaura oraz Dorota Androsz w roli cierpiącej na rozszczepienie osobowości Lindy/Mildred, co jest pomysłem chybionym i niepotrzebnym, bo utrudniającym rozeznanie w i tak poszatkowanych losach bohaterów.
Spektakl Teatru Wybrzeże ma trudną, atakującą widza z różnych stron, męczącą formę, za którą kryje się wartościowa i korespondująca z powieścią Bradbury'ego ideowo treść. Nie historia, prowadzona tutaj niekiedy w tonie absurdalnej groteski czy rubasznej komedii, a myśl przewodnia powoduje, że spektakl ten, pomimo nachalnej, momentami nieznośnej formy, staje się interesującym manifestem na rzecz bezlitośnie zubażanej kultury. Cały drugi akt potraktować można w kategoriach udanego scenicznego żartu, bo niespodziewanie trafiamy na zmagania alpinisty z górską skałą i do miasteczka namiotowego jakiejś górskiej osady buntowników, którzy nielegalnie głośno czytają książki. Te "narzędzia zbrodni" wraz z latarkami, niczym kaganki oświaty zaniosą widzom.
Motyw palenia książek jest symbolem niszczenia wartości takich jak samodzielność, wolność czy niezależność i upadku kultury w ogóle. Obecne w spektaklu nawiązania do nazizmu i komunizmu właściwie nie są potrzebne. Zaczerpnięta z książki Bradbury'ego antyutopijna wizja dyktatury likwidującej wszelkie przejawy niezależności i dążąca do sprawowania całkowitej kontroli nad mieszkańcami, pozostaje niepokojąco aktualna w dzisiejszych czasach. I na naszych oczach, w różnych miejscach na świecie, przestała już być fikcją.