Zwariowani na punkcie operetki

Zaczarowany świat operetki i musicalu

Tłum widzów tłoczy się w eleganckim holu nowej siedziby Mazowieckiego Teatru Muzycznego imienia Jana Kiepury na Pradze. Na afiszu zapowiadana gwiazda wieczoru słit Greżi, jak mówił o niej czule Bogusław Kaczyński, czyli Grażyna Brodzińska. O królowej polskiej operetki opowiem jednak w następnym odcinku, ponieważ bez wątpienia jest godna poświęcenia jej osobnego felietonu.

Dawna sala kina Praha, a obecnie MTM powoli się wypełnia. W  powietrzu unosi się intensywny zapach różnych perfum sprawiający, że przez chwilę czuję się, jakbym wszedł do Sephory, zanim nos się nie przyzwyczai, a zapach poleci w okolice sufitu. Po sympatycznie zagranej przez orkiestrę polce Tic-Tac z „Zemsty nietoperza" Johanna Straussa, podczas której niektórzy widzowie już podrygiwali na wygodnych kinowych fotelach, z prawej kulisy wchodzi jakby trochę onieśmielony reżyser i narrator Łukasz Lech. Publiczność w lot akceptuje prowadzącego, który bez zadęcia, z dystansem do siebie i pięknym hrabiowskim „r" opowiada anegdoty, skracając dystans. Wspomina kobietę, która chociaż ma już 165 lat, nadal nieźle się trzyma, tylko rzadko się pokazuje. Ta kobieta to operetka.  Również instruuje publiczność, która może wykorzystać kinowe otwory, wkładając do nich po przerwie butelkę wina. Przypomina, że nie chciałby, aby dziś zdarzyło się to, co kiedyś w innym teatrze. W pewnym momencie na widowni słychać było chrapanie. Sąsiad potrząsa ramieniem śpiocha. - Panie, przestań Pan chrapać, bo cała widownia się obudzi...

Na początku  prowadzący zaprosił nas do wysłuchania fragmentów polskich operetek Sielickiego czy Czubatego. To nie jest do końca prawda, ponieważ znalazłem afisze z ich spektakli, które nazywano musicalami. Rzeczywiście jednak miały sporo wspólnego z zamordowanym gatunkiem tworzonym przez Offenbacha, Straussa, Kalmana czy Lehara.

Na scenę weszła Iwona Socha, solistka Opery Krakowskiej, którą pamiętam jeszcze z Gliwic, gdzie chodziła do szkoły muzycznej, a potem studiowała w Akademii Muzycznej w Katowicach u profesora Jana Ballarina (nauczyciela Piotra Beczały). Czasami  gościnnie pojawiała się na scenie Gliwickiego Teatru Muzycznego. Wspaniale rozwija się wokalnie. Całe szczęście, że wyjechała do Krakowa, bo stamtąd już łatwiej robić ogólnopolską karierę, mimo iż Opera Krakowska powinna doczekać się wreszcie   dobrego dyrektora artystycznego, który  pchnie ją na nowe tory. Mówi się zakulisowo nawet o tym, że od przyszłego sezonu szefem artystycznym może zostać jeden z najsłynniejszych polskich śpiewaków świata, gwiazda MET Mariusz Kwiecień...

Wracając do Iwony Sochy, to  specjalizuje się ona  w repertuarze operowo-oratoryjnym, ale w operetce również całkiem dobrze sobie radzi. Od kilku lat jeździ na konsultacje wokalne do Ileany Cotrubas, niegdyś gwiazdy Opery Wiedeńskiej, występującej też gościnnie w Covent Garden i MET. Natomiast w tym widowisku „Zakochani w operetce" według mnie lepiej sprawdziła się Aleksandra Orłowska, kokieteryjna blondynka dysponująca jasnym sopranem i temperamentem. Socha w charakterze i barwie głosu jest tutaj podobna do Anny Lasoty, a przypuszczam, że idea reżysera była zbliżona do tej, która przyświecała twórcy filmu „Mężczyźni wolą blondynki", aby to były dwie różne indywidualności. Niezależnie od tych spraw, Socha zaśpiewała znakomicie z towarzyszeniem zespołu baletowego słynną kiedyś arię Lulu z „Damy od Maxima" Ryszarda Sielickiego. Weszła w masce i rzuciła kwiaty w widownię z impetem godnym lekkoatletki. Na szczęście nikt nie dostał w głowę , a kwiaty posypały się na podłogę. „Dama od Maxima" to musical z librettem na bazie świetnej farsy Georgesa Feydeau grany w Polsce w epoce dinozaurów (na których podobno polowali ludzie, rzucając w nie kamieniami, według pewnej znanej pani polityk). Tak naprawdę było to na przełomie zamierzchłych czasów gomułkowsko-gierkowskich.

Niezwykle  wzruszająco i pięknie wykonany został przez Annę Lasotę i Jakuba Milewskiego duet z musicalu „Błękitny zamek" Romana Czubatego na motywach słynnej powieści Lucy Maud Montgomery. Lasota ma w sobie coś z femme fatale i Morticii z „Rodziny Addamsów", z ciemną barwą swojego głosu, bardzo mocnym charakterem i ostrą urodą. Świetnie, jak mało kto, śpiewa stare operetkowe i nowe musicalowe przeboje. Natomiast Jakub Milewski był dla mnie niezwykłym zaskoczeniem. Jak w ciele drobnego mężczyzny, przystojniaka z chłopięcą urodą, mieści się tak wspaniały mocny i wyrazisty głos barytonowy, z wyjątkowo dużą skalą (wysoko brzmi również nadzwyczaj dobrze) i piękną barwą? Talent to jedno, a nauka – drugie. Słyszałem, że ciągle jeździ na konsultacje wokalne do Evgheni Dundekovej, niegdyś solistki mediolańskiej La Scali, związanej przez wiele lat z Conservatorio di Pesaro (w słynnym mieście Rossiniego) i nawet studiował tam przez pół roku. Brawo, to słychać!

Kiedy na scenę, trzymając szampana,  weszły solistki Lasota i Socha wzbudziły na widowni niezwykłą sensację prosząc widza  bezpardonowym i kokieteryjnym pytaniem : - Jak tam u pana z wystrzałem? Pan niczym niezmieszany wspaniale poradził sobie z otwarciem butelki. Po chwili na scenie dyrygent został poczęstowany szampanem. Nie wypił  jednak do dna, bo to mogłoby się źle skończyć  dla niego i brzmienia orkiestry. Chociaż problem z odsłuchami  jest nadal,  muszę przyznać, że akustycy już znacznie lepiej  radzą sobie z nagłośnieniem tej bardzo trudnej muzycznie sali, ale każdy wieczór to wyzwanie.

Po wpadce jednego tancerza, który nagle musiał zastąpić niedysponowanego artystę i mylił układy, zerkając nerwowo na kolegów, czekałem na zapowiadany jako wydarzenie występ pary słynnych solistów Operetki Budapesztańskiej Szilvi Szendi i Karoly Peller (mam problem, żeby odróżnić węgierskie imiona i nazwiska, ale to pewnie są Sylwia i Karol). Już samym swoim wejściem wzbudzili ogólną  sensację. Peller jest również aktorem komediowym i występował w serialu telewizyjnym, gościnnie pojawia się w Volksoper w Wiedniu, na swoim Funpage'u na Facebooku ma 20 tysięcy polubień. Solista na moje oko waży około 120 kilogramów, a potrafi śpiewać i jednocześnie wykonywać nieprawdopodobnie szybkie ruchy wszystkimi częściami ciała, robiąc nawet szpagat w pozycji pionowej, śpiewa i tańczy bez jakiejkolwiek zadyszki. Operetkowi artyści z Budapesztu są zupełnie inaczej szkoleni niż nasi studenci. Chwilami przypominają wręcz akrobatów, a jeszcze do tego mają często uśmiech przyklejony do twarzy, są wyraziści aktorsko i bardzo dobrzy wokalnie. Kondycję mają jak sportowcy. Tylko pozazdrościć! Mimo tego, że  para była świetna i sławna na całych Węgrzech, to  muszę powiedzieć, że  miałem okazję  podziwiać jeszcze lepszą w MTM miesiąc temu. Byli to młodsi artyści, jakby rodem z „Cirque du Soleil", Barbara Bodi i Janos Kadar Szabolcs - po prostu latali nad sceną, a równocześnie śpiewali rewelacyjnie, wzbudzając nieskrępowaną radość widzów z każdym pojawieniem się.

W pewnym momencie  Łukasz Lech wprowadził  ryzykowną formę skeczową. Wyciągnął prawie zza kulis perkusistę. Nowa scena Mazowieckiego Teatru Muzycznego jest niewielka i wąska, więc muzyk siedzi już prawie za sceną. Lech przywołał anegdotę o tym, że na próbach czasem wcale nie jest zabawnie, nie ma się z czego śmiać, bo to jest właściwie skandal (śmiech na sali). Pewnego razu  zdarzyło się, że  dyrygent Mieczysław Smyda w czasie próby zwrócił się do perkusisty: - Jak się nie ma talentu muzyka, to się daje takiemu dwie pałeczki i sadza go za bębnami. Na to zripostował pan perkusista: - A jak ktoś nawet do tego się nie nadaje, to mu się odbiera jedną pałeczkę – i w ten sposób mamy dyrygenta... Starszy, siwy perkusista, który stanął obok Lecha, tak odniósł się do tej sytuacji: - Proszę Państwa, ja mam 22 lata, jeszcze kilka dni temu miałem czarne włosy, a dziś po kilku próbach – proszę zobaczyć, co mi zostało na głowie! Posiwiałem i straciłem prawie wszystkie włosy!

Pierwsza część wieczoru  zakończyła się wielką finałową sceną z „Hrabiny Maricy" Kalmana: „Dziś nareszcie zabawimy się...", idealnie pasującą do karnawału, ale i w poście będzie ten utwór wielokrotnie  grany, bo operetka nie boi się skandalu, a nawet nim się odżywia jak napojem energetycznym lub dopalaczem.

Kiedy na scenę wszedł Jakub Oczkowski  ulubieniec publiczności, zaśpiewał  moją ulubioną pieśń „Graj cyganie" z „Hrabiny Maricy". Trochę nieczysto,  ale za to fantastycznie zatańczył i wyglądał wspaniale  w swoim pięknym, kolorowym kostiumie. Jest to dobry śpiewak, niezwykle przystojny i czarujący, z niesamowitym temperamentem i znakomicie nadający się do repertuaru operetkowego. Nie ma wysokiego głosu, ale arie i pieśni operetkowe często były pisane dla tak zwanych tenorów operetkowych lub lekkich barytonów, więc w ten repertuar wpisuje się idealnie. Poza tym czuje się, że on kocha operetkę, a publiczność jego kocha. To prawdziwe zwierzę sceniczne. Najlepiej wypada w duetach i kwartetach. Wyglądał rewelacyjnie zwłaszcza w lśniącej brokatowej marynarce. Przez chwilę myślałem, że jest zrobiona z tego samego materiału, co błyszczący horyzont na scenie, ale to chyba było złudzenie optyczne. Do finału jednak wyszedł w wielkich butach, które zamiast oficerek przypominały gumiaki z kołchozu, podczas gdy stojący obok niego Jakub Milewski miał oficerki idealnie przylegające do jego wąskich czarnych rurkowych spodni. Za to Oczkowski rewelacyjnie zrobił gwiazdę (razem z Anną Lasotą).Niektóre panie były mocno zawiedzione, szukając go w przerwie i pragnąc, by je nauczył tego układu.

Łukasz Lech zadedykował Czardasz „Gdzie mieszka miłość" z „Hrabiny Maricy" Kalmana Iwonie Borowickiej. Usłyszeliśmy fragment pięknego nagrania telewizyjnego ze sceną w sali balowej. Nie można było oczu oderwać, co za talent i boski głos!

O sensacji, jaką wzbudził występ Grażyny Brodzińskiej, opowiem Państwu następnym razem.

Już niebawem Mazowiecki Teatr Muzyczny zaprasza na kolejną odsłonę widowiska jubileuszowego „Zakochani w operetce". 21 i 22 marca wezmą w nim udział gościnnie: Małgorzata Długosz i Kazimierz Kowalski.

Krzysztof Korwin-Piotrowski
Dziennik Teatralny
15 lutego 2020

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...