Zwierciadło śmierci i życia
"Poskromienie" - reż. Monika Pęcikiewicz - Teatr Polski w Podziemiu - Wrocław„Poskromienie" to z pewnością spektakl wielowymiarowy, bogaty w symbole oraz konwencje: groteska przechodzi tu płynnie w tragedię, momentami lekka komedia zaczyna budzić niepokój i strach. Każdy z bohaterów wnosi do sztuki swoją zagadkową historię, specyficzną osobowość, swój świat doświadczeń; każdy z nich stawia widzowi szereg pytań.
Historie ludzi mienią się tu w różnych odcieniach, kontekstach psychologicznych, doskonale współgrając ze złożoną, bardzo ciekawą i symboliczną scenografią. Przedstawienie pochłania widza swoim rozmachem, pełnią autentyzmu i emocji grą charyzmatycznych aktorów tworzących zachwycające uniwersum, takie, które dotyka publiczność, przywołuje z głębi podświadomości ukryte lęki i marzenia.
Spektakl w reżyserii Moniki Pęcikiewicz to studium kondycji współczesnego człowieka, analiza zachowań społecznych, relacji międzyludzkich ukazanych niczym w soczewce, w karykaturalnej intensywności. W pewnym sensie jednak sztuka wykracza poza schemat zwykłego przedstawienia: jest tak skomponowana, że w każdym momencie widz ma możliwość doświadczenia samego siebie z pewnej perspektywy, ujrzenia siebie w krzywym zwierciadle, identyfikacji z postaciami ze sceny i ich historiami. Dzieje się to zupełnie naturalnie: nie wiadomo kiedy, publiczność zostaje pochłonięta przez rozgrywające się na scenie zdarzenia.
Wszystko zaczyna się niepozornie, całkiem zwyczajnie. Od rozmowy telefonicznej syna z matką: syn chce opowiedzieć o czymś bardzo ważnym, w jego głosie słychać emocje, niepewność. Szybko jednak zauważamy, że choć to typowa rozmowa, to jest w niej coś niepokojącego: na zadawane pytania matka odpowiada wymijająco, tak, jakby chciała uniknąć konfrontacji, jakby pokazywała, że dla niej pytania nie maja sensu, są bez znaczenia; w końcu przyznaje, że jest zajęta – dziś zmarła jej sąsiadka. Zarówno matka, jak i syn przeżywają trudne doświadczenia, i choć mówią do siebie, choć wydają się potrzebować wsparcia drugiej osoby i podświadomie go szukają, nie potrafią nawiązać głębszego kontaktu, żadne z nich nie jest w stanie odnieść się do rozmówcy, każde jest zamknięte w swoim własnym świecie, jakby nie istniała empatia i miłość, a ich miejsce zajęły puste konwencje. Ta rozmowa zdaje się zwiastować problematykę poruszaną przez sztukę.
W spektaklu jest wiele poruszających scen, takich, które na długo zapadają w pamięć, dotykając samej istoty naszego życia. Jedną z nich jest pełna szczerości opowieść młodego mężczyzny o śnie na temat własnej śmierci. Mimo, że ze wszystkich sił, rozpaczliwie na tę śmierć się nie godzi, nie czuje się na nią gotowy, próbuje ją zanegować, nikt już go nie zauważa, nie słyszy jego głosu. Bohater za wszelką cenę usiłuje wymknąć się śmierci, uchwycić życie w jego konkretności materializującej się w marzeniu o posiadaniu samochodu czy w pragnieniu uścisku matki. Kiedy jednak próbuje się do niej przytulić i już wydaje mu się, że matka go widzi i uśmiecha się do niego – jego ciało, już niematerialne, przenika jej ramiona – dotyk nie jest już możliwy. Bohater przywołuje wiele konkretnych miejsc, zdarzeń – jednak wszystkie one są nieodstępne prawdziwemu, zmysłowemu doświadczeniu. Gdy mężczyzna kończy opowiadać swoją historię, na podłodze widzimy łagodnie przepływające światło i odbijające się na niej jakby sceny z dzieciństwa – drogę w lesie, małą dziewczynkę na łące wśród kwiatów, z bukietem w ręce.
Konfrontacja historii o śmierci, niemożliwości uchwycenia życia w uścisku matki z wspomnieniami z dzieciństwa buduje szczególną atmosferę dramatyzmu, smutku, tęsknoty, tragicznego niespełnienia. Jednocześnie opowiedziany sen wprowadza w oniryczną rzeczywistość sztuki, w atmosferę zmysłowego napięcia, które rodzi się między realistycznym konkretem a poetyką marzeń i lęków, z pogranicza świadomości. Ta historia bardzo porusza – sięga do naszych najgłębszych lęków, a jednocześnie jest pewnym kluczem-otwarciem: widz, niejako otwierając się na uniwersum sztuki, zaczyna doświadczać w niej siebie – trochę jak bohater, którego dusza odrywa się od ciała, by wszystko obserwować z pewnej perspektywy. Ten szczególny punkt widzenia, do którego spektakl niemal zmusza odbiorcę, jest jego niezwykłą wartością: pozwala doświadczyć rzeczywistości inaczej, zobaczyć, co się kryje w za kurtyną normalności, schematów, konwencji, sięgnąć bardzo głęboko do ludzkiej psychiki. Możemy, jak w laboratorium, przyjrzeć się krytycznie wzorcom swoich własnych zachowań, zobaczyć samych siebie w karykaturalnym lustrze. Jest to niezwykłe przeżycie.
Swoisty „klimat" przedstawienia wydaje się być zbudowany na osi napięć między dwiema skrajnościami: z jednej strony mamy pragnienie kontaktu z drugim człowiekiem , dążenie do prawdy autentycznej relacji, wolności, tęsknotę do życia, tego, co w nim konkretne, zmysłowości, z drugiej zaś niemożliwość spełnienia tych marzeń, sztuczność martwych konwencji , obojętność, automatyzm zachowań, śmierć, pozór, schemat. Każdy z bohaterów ukazany jest w konfrontacji z sytuacjami granicznymi, w których niemal automatycznie poszukuje wsparcia i miłości drugiego człowieka, niestety, każdy z nich zderza się z dramatyczną pustką, gdzie druga osoba nie jest już dostępna. Każdy ruch, gest, słowo jest tak zniewolone przez konwencję, że nie sposób już się poza nią wydostać, choć bohaterowie robią wszystko, by tak się stało. Sięgają do wspomnień z dzieciństwa, seksu, marzeń – wszystko wydaje się pozornie osiągalne, jednak pozbawione miłości, empatii, autentycznej ludzkiej relacji – jest jak wciąż znikająca wizja, w istocie pusta, nierzeczywista. Przywodzi to na myśl fragment jednego z poematów T. S. Eliota: „Budzimy się samotni, w chwili, kiedy ciało przenika miłość, a usta, co chcą pocałunku, do strzaskanego modlą się kamienia".
Widzimy rodzinę, która spotyka się po wielu latach rozstania: dzieci odwiedzające chorego ojca. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda normalnie. Tylko powoli dostrzegamy pewne anomalie w przebiegu zdarzeń. Rodzeństwo zdaje się niewiele wiedzieć o swoim aktualnym życiu. Chcą ze sobą rozmawiać, ale okazuje się, że konstruktywny dialog nie jest już możliwy – poza zarzutami, jakie mają do siebie, nie potrafią nawiązać rozmowy. Gości wita Olga, opiekunka chorego ojca. Chciałaby poczęstować wszystkich herbatą, ale nie wiadomo, gdzie jest czajnik. Nikt nie idzie przywitać się z chorym ojcem, za wyjątkiem Kasi, która wydaje się być nie do końca skażona tresurą konwencji. Choć mężczyzna jeszcze nie umarł, wszyscy ubrani są na czarno, jakby przyjechali od razu na pogrzeb i niecierpliwili się, kiedy ten zakończy życie. Wszystko, pozornie zwyczajne, nagle zaczyna ujawniać niekoherencję, upiorną sztuczność. Paradoksalnie to Olga – opiekunka ojca próbuje zająć czas gości i poprawnie odegrać rolę pani domu – wydaje się być najbardziej autentyczna.
Znamienna jest scena, kiedy Irena (w tej roli Agnieszka Glińska) usiłuje wymusić na swej córce, Kasi (Katarzyna Dudek) założenie rajstop – symbolu kobiecości. W miejsce empatii, szacunku, pod płaszczykiem rodzicielskiej miłości matki do córki kryje się egoizm kobiety, automatyzm zachowań, tresura dziecka, które na rozkaz rodzica gotowe jest wyskoczyć przez okno. Po raz kolejny widzimy karykaturę, zniekształcenie naturalnych, najbardziej fundamentalnych rodzinnych więzi międzyludzkich. Widz może zadać sobie pytanie o granicę oddzielającą zasadę posłuszeństwa rodzicom, w poszanowaniu której zostaliśmy wychowani, a bezmyślnym, automatycznym tresowaniem. Granica wydaje się bardzo subtelna, wystarczy tak niewiele, by ją przekroczyć. W scenie tej jest też duża dawka humoru, a motyw rajstop – symbolu opresji – zdaje się jak mit wracać w pamięci damskiej części widowni.
Niezwykle ujmujący pozostaje też fragment, kiedy Olga wykonuje toaletę chorego ojca. Tak jak cały spektakl, scena pełna jest komizmu, ale także powagi, groteski, ironii i paradoksów. Mężczyzna będąc świadomy zbliżającej się śmierci pragnie wykonać telefon do kobiety – prawdopodobnie ukochanej z przeszłości – tak, jakby chciał się pogodzić, jakby poszukiwał wsparcia, ciepłego słowa bliskiej osoby w ostatnich momentach swojego życia. Spotyka się jednak z pogardą i ironią, z serią wyrzutów i wyzwisk. W tej sytuacji prosi opiekunkę o opowiedzenie historii jej przeżyć miłosnych, na końcu o przytulenie. Scena ta pozostaje szczególna z pod kilkoma względami. Choćby dlatego, że w całym spektaklu tylko tu ma miejsce prawdziwy, autentyczny dialog, kiedy ludzie rzeczywiście siebie słuchają i odnoszą się do tego, co mówią. Również dlatego, że pojawia się tu prawdziwa czułość, prosta, wyzbyta wyuczonych gestów i pretensjonalności. Sztuczne konwencje znikają, a mimo wszystko między chorym a opiekunką pojawia się autentyczna troska, naturalny humor szczerego dialogu.
Paradoksem jest, że za ścianą przebywają wszystkie jego dorosłe już dzieci, jednak jedyne serdeczne gesty, rozmowę może zaoferować mu tylko Olga. Cały spektakl pełen jest podobnych, groteskowych scen. Mamy tu ironiczną krytykę relacji matki i dziecka, umierającego ojca i jego dzieci, rodzeństwa, kochanków, małżeństwa.
Sztuka ukazuje niczym pod mikroskopem relacje rodzinne. Pozornie wszystko jest bardzo normalne, w każdej scenie jednak normalność odsłania kryjącą się za nią pustkę – czyste konwencje, za którymi nie kryją się już żadne uczucia. Bohaterowie jakby po omacku próbują szukać relacji, autentyczności – te jednak znikają za każdym razem, gdy w dramatycznym pragnieniu próbuje się je uchwycić. Poszukiwania są jak walka o życie ze śmiercią, jak rozpaczliwy krzyk, którego już nikt nie słyszy: życie to wolność, spontaniczność, prostota, uczucia, pytania, pragnienia, marzenia, czułość, dotyk drugiej osoby, miłość. Śmierć to konwencja, zaniechanie zadawania pytań i poszukiwania odpowiedzi na nie, schematy, zapominanie, uprzedmiotowienie, brak marzeń i pragnień, automatyzm zachowań odejście od konkretu w pustą abstrakcję. Niemal każdy z bohaterów na swój sposób uwikłany jest w tę walkę, każdy jednak, jak zamknięta monada, prowadzi ją sam.
Scenografia sprawia, że odbiorca może łatwo wczuć się w niesamowity, oniryczny klimat spektaklu. W centrum, na tylnej ścianie sceny znajduje się ogromne lustro – soczewka, w którym odbijają się zdarzenia odrywane przez aktorów. Dzięki temu świat przedstawienia zyskuje dodatkowy wymiar – swoistą głębię. Obrazy odbijane i zniekształcane w lustrze przybierają różny charakter: raz przypominają abstrakcyjne, surrealistyczno-impresjonistyczne sceny; jak dzieła Van Gogha, są pełne żywych, nasyconych kolorów, płynnych kształtów nakładających się na siebie. Innym razem to upiorne wręcz zdeformowanie rzeczywistości odgrywanej na scenie, tak groteskowej, tak skondensowanej, że budzi przerażenie. Tuż przed rozpoczęciem sztuki w lustrze odbijała się też publiczność zajmująca miejsca na widowni – sprawiało to wrażenie, że widzowie też wkraczają do uniwersum sztuki i stają się jej częścią.
Gra świateł czy pojawiająca się momentami mgła doskonale harmonizują ze zmieniającą się atmosferą, podkreślając niepokój, dramatyzm przedstawianej rzeczywistości. Muzyka (Cezary Duchnowski) trafnie oddaje emocje – momentami przechodząc od tonów łagodnych, jak z dziecięcego snu, przez bardziej intensywne i niepokojące, niczym z najgorszego koszmaru, by w jednej z końcowych scen zmienić się w intensywny szum.
Aktorzy ujmowali swoją autentycznością, ekspresją, niemal każdy stworzył wyraźną, charyzmatyczną postać.
Na szczególną uwagę zasługuje Anna Ilczuk w roli Olgi. Wyjątkowa jest scena, kiedy widzimy ją pierwszy raz – gdy bohaterka, jakby wzbudzona ze snu spotyka się z gośćmi, próbuje przywitać ich niczym pani domu. W zestawieniu z autentyzmem, prostotą jej zachowań widzimy wyraźnie skrępowane konwencjami gesty, rozmowy pozostałych bohaterów.
W pamięci zapadają też pełna emocji, szczerości i autentyzmu historia Ludwika (w tej roli Michał Opaliński), o śnie, która wprowadza w oniryczny, nieco surrealistyczny klimat sztuki czy gra Agnieszki Glińskiej w roli Ireny - opętanej konwencjami matki, usiłującej za wszelką cenę narzucić córce swoją wolę.
Spektakl odwołuje się do naszych największych lęków, marzeń i naprawdę pozwala je odczuć, dając możliwość zagłębienia się w uniwersum sztuki. Można się tu i uśmiechnąć, ale i poczuć dreszcz przerażenia. Będąc opowieścią o śmierci, dotyka życia w samej jego istocie. Wszystko jest bardzo dobrze dopracowane, niebywale wiarygodne, nasycone symbolami i znaczeniami. To taka sztuka, która daje dużo do myślenia – widz wychodzi zachwycony i poruszony, ale i z pewnym zadaniem, potrzebą przeanalizowania wielu kwestii.
Żyjemy dziś bardzo szybko, w świecie ogarniętym przez konwencje, gdzie niezwykle łatwo jest ulec schematom i utracić autentyczność, zapomnieć o tym, co najbardziej istotne. „ (...) Bo tak jak oczy nietoperzy są oświetlane blaskiem dnia, tak też i rozum naszej duszy jest oświetlany przez rzeczy najbardziej z natury widoczne". Tak wiele wieków temu opisywał kondycję człowieka Arystoteles. Wydaje się, że od tego czasu niewiele się zmieniło – konwencje działają tak, że ciężko się poza nie wydostać – łatwo tracimy z oczu to, co najbardziej w naszym życiu istotne – taka już jest ludzka natura. Dobra sztuka, dając nam jednak możliwość zajęcia odmiennej perspektywy, może być kluczem przybliżającym nas do prawdy o nas samych. I taki jest ten spektakl – pozwalając widzowi przejrzeć się w krzywym zwierciadle, opowiadając o śmierci, ukazuje istotę życia.