Zwierzęta, czyli Cannes sram

"Zwierzęta" - reż. Edyta Januszewska, Michał Wanio - Teatr Soho w Warszawie

Warszawski teatr Ochoty działa awangardowo nawet jak na standardy czasów schlebiających niestandardowym pomysłom. Usiłuje niniejszym przekonać, że możliwym jest wystawienie sztuki, nie bazując przy jej realizacji na kanwie jakiegokolwiek scenariusza. A jeśli jego rolę spełni tylko mglisty zamysł twórczy realizatorów, to tym lepiej. Nie trzeba sobie wówczas krępować rąk wymogami precyzji reżyserskiej. Można zaś uaktualniać przekaz coraz to bardziej bieżącymi zwishenrufami politycznymi i towarzyskimi.

Teatr Ochoty (lub precyzyjniej jemu podległa scena Soho) zdaje się wzorować w tym względzie na popularnej ostatnimi laty formule stand up. Tyle że w sztuce tej obowiązują jednak jakieś konwencje i wymogi. Powinno być przynajmniej śmiesznie i lapidarnie. Na scenie Soho w spektaklu „Zwierzęta", bo o nim mowa, nie jest ani tak, ani tak. Nieśmiały chichot wprawdzie przemknie po widowni, lecz bardziej na skutek pikujących norm, jakie narzuciły w tej kwestii młode polskie kabarety, niż z innych powodów. „Ludzie to lubią, ludzie to kupią, byle na chama, byle głośno, byle głupio" - śpiewał przed laty poeta. Tutaj formuła ta sprawdza się częściowo. Nie jest ani głośno, ani na chama. Bywa wręcz skromnie i kameralnie.

Nie sposób jednak udowodnić, by wystawiane przedstawienie miało jakikolwiek cel wiodący. A już na pewno odbiega od tego awizowanego w folderze reklamującym spektakl. Notabene twórcy spektaklu skrzętnie ukrywają swoje nazwiska, jakby nie do końca wierząc, że firmują coś godnego uwagi. "Zwierzęta" sprawiają wrażenie wydarzenia niedefiniowalnego. To raczej warsztaty teatralne (wszak przy Ochocie z powodzeniem funkcjonuje koło krzewienia twórczości scenicznej), gdzie aktorzy trenują aparat wymowy, gestykulację i mimikę, refleks estradowy czy grę zespołową. Otrzymujemy więc ofertę kategorycznie pozbawioną kręgosłupa, na jakim opiera się tradycyjna sztuka. Wstęp może się tu okazać z dużym prawdopodobieństwem zakończeniem, rozwinięcie zaś zlewa się w jeden wielki nurt oderwanych od siebie pomysłów. Dostajemy więc w pakiecie i nieco cyrku, i trochę improwizacji, i całkiem sporo dialogu z publicznością. Brak za to jasnej koncepcji, co z wystawienia niniejszej sztuki miałoby wynikać. Nominalnie zaś, jeśli już konsekwentnie podjąć się próby odtworzenia zamierzeń reżysera, idzie w „Zwierzętach" o wykazanie, jak trudnym jest wzajemne poznanie i zrozumienie się koegzystujących ze sobą żywotów, nawet gdy przebywają one w jednakowych miejscach i oddychają tym samym powietrzem. W tym celu autor usiłuje opowiedzieć historię zwierzęcia (tak przynajmniej sugeruje tytuł dramatu) i jego właściciela, którzy nie operując z definicji tymi samymi językami mają oczywiste problemy komunikacyjne. A jeśli nawet uda im się wykazać dobrą w tej materii wolę, zwykle pod jednakie zamierzenia podkładają sprzeczne treści. Ale to nie wszystko. Równolegle do relacji ludzko - zwierzęcych właściciel prowadzi również te w obrębie własnego gatunku.

W intencji autora sztuki jej bohater jest prawdopodobnie dopiero aspirującym do zaszczytów aktorem (choć to również tylko dywagacje oparte na dość wątłych przesłankach), który toczy pełne mitomańskich póz dialogi z otoczeniem i niczym sceniczny wyjadacz epatuje snobistycznym znawstwem. Już to skomentuje wywiad Orłosia w Newsweeku, już to pochwali się listem zapraszającym do współpracy z Jerzyną, już to biegle wyrecytuje kwestie Wojskiego i Gerwazego z "Pana Tadeusza". W inscenizowanej na prywatną rozmowie ze sceniczną partnerką wymknie mu się jednak pogarda dla targowiska artystycznej próżności: „Cannes? Sram!". Trzymając się tej dość szczerej deklaracji zachodzi podejrzenie, iż stolica europejskiego kina nie jest jedynym miejscem, które ma w głębokim poważaniu autor sztuki „Zwierzęta". 100 minut jakie potrzebne mu były na stworzenie inscenizacji pełnej pseudo intelektualnego mętliku z całą pewnością nie gwarantują jakościowej nagrody.

Przejrzysty koncept, o ile w ogóle kiełkuje, zamazany został przez bezlik pomysłów zaczerpniętych z rozmaitych szuflad. Niewykluczone zresztą, że sam tekst powstał jako rzecz z założenia pisana „do szuflady" i tylko na skutek niewyobrażalnych zbiegów okoliczności bez jakiegokolwiek retuszu trafił na deski nie amatorskiego przecież teatru. W jednej ze scen bodaj najbardziej dekonspirującej cele autora główny bohater wypowiada się on w sposób następujący: „W teatrze ważnym jest, by wymyślić, czy pointa powinna być na początku, czy na końcu". Tej przenikliwej myśli reżyser dramatu „Zwierzęta" jednak nie rozstrzygnął.

Jedno jest pewne: swojej indywidualnej pointy nie zaadresował do Cannes. To miasto ma u reżysera zdecydowanie słabe notowania.

Tomasz Misiewicz
Dziennik Teatralny Warszawa
2 lutego 2017

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia