"Życie jest snem" Calderóna we Wrocławskim Teatrze Współczesnym

"Życie jest snem " - reż. Lech Raczak - Wrocławski Teatr Współczesny im. Edmunda Wiercińskiego

Baśniowy świat z przebłyskami koszmarnego realu, w którym uwikłani w sny bohaterowie nie potrafią odnaleźć własnego człowieczeństwa, grzęznąc we mgle i dramatycznych wydarzeniach to wizja chaosu, w którym tkwimy. I straszna wizja nas samych - ludzi szukających porządku, spełnienia marzeń, spełnienia samych siebie, szczęścia. Bezskutecznie. "Życie jest snem" XVII-wiecznego dramaturga Calderóna de la Barki to rzecz o poszukiwaniu tajemnicy i głębi istnienia przez ludzi pełnych niepokojów, niepewnych niczego na tym świecie, nawet samych siebie, borykających się z losem. Zanurzonych w sny, których od początku istnienia nie potrafią ani wyjaśnić (mimo ogromnej liczby senników), ani nad nimi zapanować, ani przekuć sennych widziadeł na rzeczywistość.

Lech Raczak, reżyser "Życie jest snem" we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, historię Basilia, polskiego króla, który - zwiedziony horoskopami, od urodzenia więzi i izoluje swojego syna Segismunda, pokazał w scenografii, która może być uosobieniem współczesnej rzeczywistości. Spektakl zaczyna się w czymś w rodzaju obozu uchodźców czekających na spełnienie marzeń o lepszym życiu lub dworca, na którym spotykają się nieznajomi, których pozornie nie łączy nic.

Każdy z nich to bezdomny, bo bezdomnością jest stan wiecznego poszukiwania własnego miejsca i niepewność. A domniemanym "krajem" nie jest Polska, lecz drugi człowiek. Bezlitosny, mający swoje racje wyrosłe ze snów, usiłujący je realizować za wszelką cenę.

Polska, która w spektaklu staje się nie tylko egzotycznym krajem, bo można w jej obrazie znaleźć także każdą grupę społeczną, rządzona przez Basilia (znakomity Maciej Tomaszewski), jest owładnięta totalitaryzmem, niczym świat w "Pałacu snów" albańskiego pisarza Ismaila Kadarego. To snami sterowany jest każdy z nas. Bardzo często nawet nie własnymi, ale ludzi będących u władzy, niekoniecznie władzy politycznej (bo nie o polityce traktuje spektakl "Życie jest snem"), ale mających nad nami władzę innego rodzaju.

Segismundo (Krzysztof Zych), wychowany przez lata bez kontaktu z rzeczywistością, stając na czele królestwa, nie potrafi poradzić sobie z niczym, nawet z namiętnością, obudzoną przez pierwszą spotkaną w życiu kobietę, Rosaurę (Anna Kieca), postępującą zresztą według własnych snów. Całkowitą zmienność wobec rzeczywistości prezentuje Clotaldo, szef straży (Krzysztof Kuliński), na pozór zupełnie trzeźwy. To pod jego okiem wyrósł niedojrzały, nie potrafiący dokonywać właściwych wyborów, aspołeczny Segismundo. I to on, kiedyś okrutny dla chłopca, w sekundzie trzeźwości i najwyraźniej pod wpływem wizji przyszłości, całuje z uszanowaniem dłoń nowego władcy.

Nie wiemy, kim jest człowiek, do czego powinien dążyć, co omijać. Nie wiemy, o jakie fale rozbijają się nasze marzenia. Błądzimy, nieszczęśni poszukiwacze prawdy, której nigdy nie znajdziemy. Bo nie ma jej ani w drugim człowieku, ani w mozolnie budowanej codzienności, ani w nas samych. - Wszystko, co się zdarza, zdarza się po to, żebyśmy byli nieszczęśliwi - zauważa Clarin, błazen (rewelacyjny Krzysztof Boczkowski), w jednej z końcowych scen spektaklu. - Ja tylko chciałem uciec przed śmiercią - dodaje rozpaczliwie. A sen to przecież brat śmierci, jak dawniej mawiano.

Lech Raczak rysuje swój teatr kreską rozpoznawalną, charakterystyczną dla siebie, nie bardzo ostrą, bo pozwalającą widzowi na własne interpretacje. Stworzył spektakl zespołowy, ze świetnymi rolami, w którym da się zauważyć każdą z postaci, nawet tę mającą niewiele do powiedzenia, jak Śniąca/Duch królowej (Irena Rybicka), czy będąca tylko tłem dla wydarzeń Zaufana Basilia (Renata Kościelniak). Znakomicie dialogują Maciej Tomaszewski i Krzysztof Kuliński, pokazując wzajemne zależności pana i sługi. Dobry jest Dariusz Maj w roli Poseido/Powstańca I. Anna Kieca jako Rosaura nieodmiennie przyciąga uwagę. Reżyser - co jest rzadkością na polskich scenach - niezwykle dyskretnie pokazał brutalne sceny erotyczne. W dodatku, co też jest rzadkością, nie nadużył cierpliwości i sił widza, opowiadając tę historię w zwartej formie - spektakl trwa tylko godzinę i czterdzieści minut, co w naszych teatrach ostatnio nie jest częste.

Mam nadzieję, że pierwsza premiera pod nową dyrekcją Marka Fiedora wyznacza trend dla Wrocławskiego Teatru Współczesnego: poważnej refleksji w nietuzinkowych wydarzeniach.

Małgorzata Matuszewska
POLSKA Gazeta Wrocławska
22 stycznia 2013

Książka tygodnia

Musical nieznany. Polskie inscenizacje musicalowe w latach 1961-1986
Wydawnictwo Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie
Grzegorz Lewandowski

Trailer tygodnia