Życie pośmiertne kieleckiego Drakuli

Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach

"Bywa, że z dobrego scenariusza powstaje marny spektakl. Bywa, że ze scenariusza budzącego wątpliwości powstaje świetne przedstawienie" - czytam w aktualnościach na stronie Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach oświadczenie Piotra Szczerskiego.

"Ale bywa również, - rozwija swą myśl dyrektor naczelny i artystyczny - że scenariusz żadną miarą nie rokuje dobrze: budzi niesmak i nic więcej". No cóż, bywa, jakże nie zgodzić się z tą jakże słuszną refleksją. A jednak, krew uderza mi do głowy, gdy uśpiony elegancką formą zdań nie budzących żadnych wątpliwości, zdań zawsze prawdziwych, w ufności oddaję się dalszej lekturze: "Tak zdarzyło się w przypadku "Drakuli" - scenariusza spektaklu, którego premierę szykowaliśmy na 10 marca. Z żalem stwierdzam, że adaptacja (na motywach tekstów Markiza de Sade'a, Marii Janion, Piera Paolo Pasoliniego, Brama Stokera) duetu Piotr Sieklucki/Tomasz Kireńczuk nie spełnia kryteriów tekstu scenicznego: modyfikowany i poprawiany - w trzeciej wersji jest wyłącznie - pozbawioną dramaturgii - artystyczną hucpą. Nie znajduję uzasadnienia dla tego rodzaju zdarzeń na scenie". Tyle oświadczenie, jak to bywa - zwięzłe, zimne, urzędowe, bywa, że niby na temat (co przecież powinno być jego ambicją), w sumie jednak całkiem obok tematu, to oświadczenie, z którego właściwie niewiele wynika, prócz beznadziejnej nieodwołalności jego skutków.

Aby uzasadnić własne stanowisko na zakończenie dyrektor naczelny i artystyczny zachęca nas do lektury scenariusza (dziwna przyznacie sytuacja, w której sędzia po odczytaniu wyroku, zamiast uzasadnienia oddaje głos oskarżonemu przekonany o tym, że same jego słowa wystarczą, by uzasadnić wyrok): "Zainteresowanych odsyłam do lektury scenariusza. Kliknij na pierwsze zdanie scenariusza (poniżej), aby wyświetlić cały tekst . I tu właśnie pojawia się zasadniczy problem, jądro kieleckiego sporu, gdyż pierwsze zdanie owego scenariusza brzmi tak, a nie inaczej: "Ach, gdyby zamiast piekłem, świat był ogromną niebiańską odbytnicą.... tak wbiłbym moje prącie w jej rozkrwawiony zwieracz i poszarpałbym gwałtownymi ruchami jej ściany...". Nie ulega żadnej wątpliwości, że w intencji dyrektora naczelnego i artystycznego owa życzliwa zachęta do lektury w istocie ma do lektury zniechęcać, zresztą nie tylko czytelników, z którymi dyrektor jako dyrektor liczyć się musi a teraz liczy na ich przychylność i zrozumienie, obrońców wartości chrześcijańskich czy samozwańczych strażników dobrych obyczajów (wystarczy pierwsze zdanie, by wpędzić ich w zakłopotanie), ale i czytelników (znających de Sade'a, Pasoliniego i innych z tego licznego a podejrzanego towarzystwa) znudzonych raz po raz (który to już raz?) odgrzewanym sporem o to, co wolno artyście, gdzie kończy się wolność słowa a zaczyna jego nadużycie, jak dziś odróżnić twórczą ekspresję o zwykłej grafomanii.

Jeśli dla tych pierwszych już samo pojawienie się w tekście "ogromnej niebiańskiej odbytnicy" budzić musi mrożące krew w żyłach przerażenie, a po chwili pewnie i nielada zgorszenie dla drugich pozostaje jedynie sentymentalna przyjemność obcowania z dobrze znaną klasyką. Tak czy inaczej dla jednych i drugich przyjęcie kryterium pierwszego zdania, o co subtelnie, acz skutecznie zabiega dyrektor, oznacza przyjęcie jasno określonego a przy tym dla wszystkich łatwego do przewidzenia stanowiska, któremu dalsza lektura mogłaby tylko zaszkodzić.

Trudno, rzecz jasna, ocenić spektakl, mając przed sobą jedynie jego scenariusz, który w teatrze, jak wiadomo, często odgrywa rolę ledwie brudnopisu, ale znając wcześniejsze realizacje Piotra Siekluckiego, jakoś trudno przypuszczać, że ta akurat (mimo, że być może najbardziej kontrowersyjna) okazałaby się "artystyczną hucpą". Tekst, w większym stopniu zresztą filozoficzny niż pornograficzny (stąd zarzut, że pozbawiony dramaturgii) miał być nie tyle nawet wypowiadany, co zobrazowany ruchem scenicznym (wszyscy czekaliśmy na choreografię Mikołaja Mikołajczyka) w przestrzeni skonstruowanej na wzór laboratorium, w którym w oklicznościach precyzyjnie przygotowanych przez psychologów społecznych do głosu dochodzą, jak wiemy, ukryte zakazane pragnienia, ujawniają się wyparte fantazmaty i fetysze, jak w filmie Pasoliniego Salo, czyli 120 dni Sodomy, i Ty, Drogi Czytelniku, w 5 minut stajesz się sadystycznym perwersyjnym katem. Nie zobaczymy tego eksperymentu, nie dowiemy się czy Sieklucki to reżyser pełnej krwi a Szczerski pół krwi dyrektor (czy może odwrotnie), a dyskusja, która rozpętała się w sieci niczym nas już nie zaskoczy, gdyż toczy się zgodnie z odwiecznym scenariuszem pod nieobecność scenariusza Drakuli. Jednych wciąż zalewa krew na samą myśl, że inni z wolna odzyskują już zimną krew, jedynie krew Drakuli zgwałconego w kieleckim teatrze woła o pomstę do nieba. Psiakrew!

Dlaczego więc ja w ogóle przywołuję sprawę kieleckiego gwałtu na Drakuli, który mnie przecież w żadnym wypadku nie powinien wysysać krwi? Przywołuję, bo tak się akurat składa, że scenografem niedoszłego spektaklu był nie kto inny, lecz Łukasz Błażejewski, jeden z artystów wystawiających swe prace w MiTo. Co prawda żadna z nich (przynajmniej do tej pory) nie przedstawia wprost "ogromnej niebiańskiej odbytnicy", choć niejedna umieszcza ją, by tak rzec, w horyzoncie swych poszukiwań, to jednak "prącie" owszem pojawia się tu i tam, a raz nawet w kontekście - co zrobić? -właściwym kieleckiemu Drakuli, w kontekście masturbacji (o czym za tydzień, dwa lub wcale). I teraz: nie ma może zagrożenia, że w związku z aferą kielecką prace Błażejewskiego znikną z naszych ścian, podobnie jak nie znikną z półek książki de Sade'a, Pasoliniego czy Marii Janion, klasyka, która jak się okazuje wciąż drażni, spokoju nie daje (nie wspominając już o wydanej właśnie po polsku książce znanego skądinąd biografa Geneta Edmunda White'a Zuch - podpowiem, że czeka na Was w nowościach tuż przy wejściu). Jest jednak zagrożenie i to niemałe, że zawierając z twórcami niedoszłego spektaklu braterstwo krwi, stojąc w tym sporze murem za Drakulą a przeciw jego prawdziwym lub domniemanym ofiarom, za Siekluckim, Kireńczukiem i Błażejewskim w kontrze do Szczerskiego, za ekscesem, transgresją na przekór oczywistości i spolegliwości, przelewamy krew dla straconej sprawy. Nie chcemy bowiem - to chyba jasne - przedkładać właściwego naszej kulturze życia pośmiertnego (o czym dobrze wiedzą w końcu nie tylko czytelnicy Marii Janion) nad życie tu i teraz, które ma swoje wymagania. Krótko mówiąc, bo mówić tu trzeba krótko, nie chcemy wyborem pewnych wartości, pewnego stylu, pewnej wrażliwości odbierać Wam wyboru, Waszego stylu i Waszej wrażliwości, albo i - to wielka obawa rozmaitych dyrektorów - skłaniać Was nieświadomie do odrzucenia naszego wyboru. Kawiarnia to miejsce swobodnej dyskusji o rzeczach, które nas dotykają, galeria to miejsce dla odważnych pomysłów, choćby ich realizacja nie zawsze nam smakowała, księgarnia wreszcie to miejsce zachęcające do przeczytania więcej niż pierwszego zdania.

Oświadczam więc, że nie szukamy skandalu, zbyt łatwo go wywołać, ale jeśli się zdarzy, - któż może przewidzieć? - to nie wydamy w tej sprawie podobnego oświadczenia. I choć - przypomnę - w czasie wystawy Justyny Kisielewicz pojawił się donos na MiTo do kurii warszawskiej w związku -jak łatwo się domyślić - z popkulturową ponowoczesną Pietą(http://www.mito.art.pl/pictures/normal/2/2/54), i choć gdy niedawno, w ramach festiwalu Równe Prawa do Miłości wywiesiliśmy na ścianach skromną kolekcję ars homo erotica (prace m.in. Tomasz Karabowicza, Michała Rutza) wśród przypadkowych przechodniów o oczach nabiegłych krwią, pojawiały się nieprzypadkowe a dość krwiste komentarze, to jednak spektaklu naszego, który nazywamy MiTomanią nie odwołaliśmy i nigdy nie odwołamy.

Piotr Seweryn Rosół
Natemat.pl
27 lutego 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia