Życie to koszmar
"Życie to sen" - reż. Wojtek Klemm - Teatr Współczesny w SzczecinieWojtek Klemin wybrał Calderona, by opowiedzieć o stanie polskiego ducha. Hiszpański tekst z XVII w., osadzony w naszej kulturze dzięki przekładowi Juliusza Słowackiego, zawsze kusił, by mówić nim o Polsce. A że Polska u Calderona z lekka baśniowa, bardziej symbol odległej krainy niż realne państwo, tym łatwiej było aktualizować i dopasowywać do rzeczywistości przesłania dramatu.
NIE dziwię się Klemmowi: dzisiejsza Polska to kraj, w którym wizja Calderona znajduje dla siebie wiele analogii. Żyjemy od iluzji do iluzji, nie potrafiąc odróżnić realiów od fikcji. A że w naszym losie odbija się wiele problemów uniwersalnych, nie dziwi też, że swą opowieść chciał Klemm uczynić zarazem przypowieścią o dzisiejszym świecie, ludzkim losie i paradoksach wolności.
Problem w tym, że jego ambitna pomysłowa inscenizacja gubi się w mnogości tych odniesień, skojarzeń i interpretacji.
Przyznaję, nie jestem entuzjastą "pisania" na nowo klasycznych dramatów, inkrustowania ich wątkami i cytatami z innych tekstów i kontekstów. Rozumiem jednak, że we współczesnym teatrze niełatwo trzymać się ściśle oryginału. Nie jestem więc ortodoksyjnym obrońcą klasyki w stanie czystym i zakładam, że niejeden sceniczny tekst da się w ten sposób zapisać i odczytać na nowo.
Ale "Życie to sen", paradoksalnie, zamiast wyostrzać swój sens przydawaniem mu aktualności współczesnymi "wrzutkami", stępia nimi, osłabia wymowę całości. Owszem, spektakl ma ciekawą i wydawałoby się mocną ramę inscenizacyjną. Jest ona jednak troszkę plastikowa i tandetna (cóż z tego, że chwilami celowo). Historię z Calderona - o Rosaurze (Barbara Biel), przybywającej w przebraniu młodzieńca i w towarzystwie Clarina (Wojciech Sandach) na dwór polskiego króla Basilio (Jacek Piątkowski), by pomścić zniewagę na honorze, a stającej się uczestnikiem dramatycznych wydarzeń, w których główną rolę gra Segismundo (Adam Kuzycz-Berezowski), królewski syn więziony przez ojca, w nieświadomości, iż jest księciem, dziedzicem tronu - zamyka w nawiasie swoistej psychodramy.
Wszystkie jej postaci uczestniczą w zbiorowym seansie - żaden z aktorów nie schodzi ze sceny - w którym fabuła to pretekst do wielowątkowego obrachunku. Seans odbywa się w kręgu, w którym zasiadają czekający na swą kolej, zmieniając na oczach widzów kostiumy, przekazując sobie pierwszeństwo, kwestie, emocje. I jest to zarazem krąg zamknięty, klatka, z której - w odróżnieniu do tej, w jakiej więziono Segismunda - nie ma ucieczki. Bo stworzona przez łudzących się, że między snem i jawą jest miejsce na wolność, wybór, bunt, doświadczających zaś za każdym razem, każdym przebudzeniem w kolejnym śnie, bezradności i osaczenia. A mimo to, czy też dlatego, raniących się okrutnie i niszczących wzajem.
Życie to nie tylko sen - mówi Klemm - to koszmar, z którego nie możemy i nie pragniemy się obudzić. Grzęznąc w koszmarach tym głębiej, im większe złudzenie, że się wyzwalamy. Ba, nawet wątpliwości - czy wyzwolenie jest możliwe - wyraża je najdobitniej szamoczący się z losem Segismundo - mnożą tylko kręgi tego piekła.
Ponura to, acz sugestywna wizja. Niestety, mimo obecnej w niej ironii i tonacji żartu brak tu dystansu do ukazanego świata. I światełka, które by migotało w tunelu. Tunel ów zamieszkują zresztą horrory i traumy tak liczne, że i samawizja, która mogłaby porażać, ale i trzeźwić śniących, sama ginie w mroku i tłoku.
Czegóż tu nie ma. Zygmunt zmaga się z kompleksem ojca i braku ojca; w wersji stereo, bo kłopoty ze swoim ojcem (Clotaldo - Robert Gondek) ma i Rosaura, Wyspiański z "A to Polska właśnie..." idzie w parze z Bełzą ("Kto ty jesteś, Polak mały..."), kultura masowa odbija się w cytatach z przebojów ("widziałam orła cień", "jestem rozpalonym lodem") i biesiadnych przyśpiewkach ("Niech nam gwiazdka pomyślności"), a lewicowy filozof Sławoj Żiżek współbrzmi z manifestem powstania styczniowego (Rewolucjonista - Michał Lewandowski). Jest strach przed "Ruskiem" i kpina zeń w karykaturalnym stereotypie (Astolfo - Arkadiusz Buszko), Smoleńsk i agresja w kominiarkach, są kredyty w bankach i ogólna nienawiść: echo modlitwy z "Dnia świra" Koterskiego ("Mordu naszego
powszedniego, daj nam dziś"). Jest feminizm i rola ofiary, grana w męskim świecie przez kobietę (Estrella - Małgorzaty Klary i Rosaura - Ofelia, której radzą: "idź do klasztoru"), a oboktransseksualizm Clarina chodzącego z wdziękiem na szpilkach...
Szkoda tego wszystkiego, bo "Życie..." to spektakl o dużym potencjale. Zapraszający do refleksji trudnej, ale ważnej. Nieoczywisty w swych rozpoznaniach, raczej wskazujący problemy, niż je rozstrzygający. Znamienną jest scena rewolucji - wielki portret króla ("portret" to jedno ze słów kluczy spektaklu) zostaje zerwany, a w pustce ram widać niebo. Które zresztą też jest iluzją - namalowaną na murze. W tym murze - jak w "Truman Show" - są drzwi, lecz Segismundo uchyla je, tylko nie może, nie umie ich przekroczyć.
Istotny to znak wysłany do publiczności z tego żarliwego, zrealizowanego z rozmachem, ale chybionego, a chwilami pretensjonalnego przedstawienia. Patrz choćby: Estrella w kostiumie cyrkowego misia wodzona na lince lub powtarzająca frazę "Wyrwałam sobie z piersi zegar, który był moim sercem".
Tak, to przedstawienie o czymś, odważne i współczesne; może się podobać krytykom na festiwalach.
Ale żal, bo mogłoby mocniej trafić do publiczności. Żal, bo aktorzy skazani na akrobację między groteską, chłodnym, mechanicznym tonem a emocjonalną nadekspresją, robią wiele, by ich role były mimo wszystko spójne, żywe. Żal, bo Klemm, który wyreżyserował już w Teatrze Współczesnym intrygującą "Judytę", tym razem nie docenił chyba w pełni siły tkwiącej w dramacie Calderona. A wystarczyło przecież bardziej zaufać oryginałowi.
Życie jest snem bez względu na epokę czy kostium. Nie trzeba go ubierać w jakiś nowy, a potem zeń odzierać, żeby ta prawda przeniknęła ostro przez nasze - choćby i zmrużone snem - powieki.