Życie to śmiertelna choroba
wspomnienia o Zbigniewie ZapasiewiczuZbigniewowi Zapasiewiczowi udało się osiągnąć to, o czym marzy każdy absolwent szkoły aktorskiej.
Dopiero miesiąc temu podziwiałem Zapasiewicza w teatrze - na wyjazdowym pokazie "Słonecznych chłopców" w reżyserii Macieja Wojtyszki, gdzie zagrał fantastyczną, jak się miało okazać pożegnalną, rolę zramolałego komika marzącego o powrocie na scenę.
Raptem tydzień temu rozmawiałem o Zbigniewie Zapasiewiczu w związku ze zbliżającą się premierą "Tanga" Mrożka w reżyserii Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym, w którym Zapasiewicz miał grać Eugeniusza. Był jak zwykle energiczny, inteligentny, otwarty. Już go nie ma?
Był jednym z ostatnich, bezdyskusyjnych gigantów polskiego kina i teatru, zarazem artystą w jakimś stopniu jeszcze XIX-wiecznym. Zapasiewicz, sam wywodząc się ze świetnej, aktorsko-reżyserskiej rodziny Kreczmarów, całym życiem dał świadectwo zawodowego etosu. Jako pedagog, reżyser, przede wszystkim jednak jako aktor, udowodnił, że jest to profesja, która zobowiązuje do wielkiej odpowiedzialności - za gust widzów, za smak Polaków.
Zapasiewicz nigdy, zarówno w "starych", jak i w nowych czasach, nie pozwolił sobie na komfort prasowej kokieterii, nie wystąpił w żadnym tandetnym programie telewizyjnym, nie udzielił zniewalającego szczerością wywiadu, nie pojawiał się zarówno w tasiemcowych serialach, jak i w reklamach. Był żywą reklamą dawnego aktorskiego etosu - postawy, którą uwiarygodniali wcześniej Woszczerowicz, Zelwerowicz, Łomnicki, Mikołajska, Holoubek... I podobnie jak oni, Zapasiewicz każdą rolą, każdym występem udowadniał, że uprawianie profesji aktorskiej może być powodem dumy, ale oznacza także powinność, obowiązek i zaszczyt. Po ich odejściu, po śmierci Zbigniewa Zapasiewicza, zrobiło się już naprawdę pusto.
Zapasiewiczowi udało się osiągnąć w kinie i w teatrze to, o czym prawdopodobnie marzy każdy absolwent szkoły aktorskiej. Zostawił trwały ślad niepodrabialnego stylu. Pisano o nim często zgryźliwie, że jest czołowym "docentem polskiego kina". Rzeczywiście, w najlepszym zawodowo okresie, czyli w latach 70. ubiegłego wieku, Zapasiewicz stworzył w polskim kinie ikoniczną postać inteligenta, owego dyżurnego docenta, który stał się wkrótce jedną z najważniejszych twarzy "kina niepokoju moralnego".
Ale filmowy przeciętniak-Zapasiewicz, zapięty na ostatni guzik, wciąż wyglądający niemal identycznie, nie pozwalał się zapomnieć. Aktor, pracując nawet na słabym materiale literackim, potrafił zagrać ponad tekstem. Obdarowywał swoich często banalnych bohaterów twarzą alternatywną: wyrażającą zarówno dystans, jak i wrażliwość, często ukryte bardzo głęboko pod maską oportunizmu albo najzwyczajniejszego ludzkiego wstydu.
W kinie zagrał kilkadziesiąt ważnych ról. Pierwszoplanowych i epizodycznych. Od "Wiana" Jana Łomnickiego z 1963 roku, po "Nadzieję" Stanisława Muchy sprzed trzech lat. A po drodze były kreacje w filmach Zanussiego i Żebrowskiego, Wajdy (pamiętna kreacja Michałowskiego w "Bez znieczulenia" z 1978 roku), Kijowskiego czy Trzosa-Rastawieckiego. Inteligent z "Za ścianą" Zanussiego czy z "Ocalenia" Żebrowskiego w wykonaniu Zbigniewa Zapasiewicza stawał na rozdrożu: wahając się, jak zareagować na natrętne gesty zagubionej kobiety albo perspektywę śmiertelnej choroby. W arcydzielnych "Barwach ochronnych" Zanussiego grany przez Zapasiewicza Szelestowski nie tylko wskazywał młodemu, niedoświadczonemu naukowcowi, co tak naprawdę oznacza pojęcie konformizmu wydarte z naukowego skryptu i przeniesione w tzw. real, ale także po faustowsku wodził na pokuszenie. To głównie dzięki kreacji Zapasiewicza w starciu dwóch postaw o charakterze etycznym, najistotniejszy okazał się wywrotowy rejestr erotyczny i zmysłowy. Szelestowski diabolicznie uwodził Kruszyńskiego, wskazując mu, że życie jest naprawdę piekłem zmysłów, w którym przetrwać mogą jedynie najsilniejsi albo najbardziej perwersyjni.
Umarł jak żył. Po cichu, nieoczekiwanie, z zaskoczenia. Coś ważnego zdążył nam przecież zostawić: dziesiątki wybitnych ról oraz rodzaj głębokiego, artystycznego i życiowego przesłania - że życie jest sprawą serio. A śmierć - wielką tajemnicą.
Naraz przypomniała mi się scena, w której grany przez Zapasiewicza Berg, w "Życiu jako śmiertelnej chorobie..." Zanussiego, dowiedziawszy się o bezwzględności wyroku lekarskiego, dawał upust swojemu wzruszeniu. Po prostu się rozpłakał. Bez ekshibicjonizmu, umizgów i kokieterii Zapasiewicz powiedział nam w tym filmie, że umieranie to sprawa prywatna. To naprawdę boli.