O Rosji i Skolimowie

rozmowa z Gabrielem Michalikiem

Skolimów był w moim życiu zawsze. Był tak samo dziwny i niezadziwiający, jak reszta świata. Tak więc nie umiem Panu rzeczowo odpowiedzieć na pytanie o pierwsze wspomnienie. W każdym razie, nigdy ten dom nie kojarzył mi się ze smutkiem i odchodzeniem. Gdy, już jako człowiek dorosły, przywoziłem tam znajomych, byłem zaskoczony, że wizyta w tym uroczym miejscu może kogoś przygnębić; starość, umieranie, choroba...

Marek Doskocz: Skąd pomysł na napisanie książki o Domu Aktora w Skolimowie?

Gabriel Michalik: Jestem reporterem. To znaczy, że potrafię pisać o tym, co miałem czas i sposobność przeżyć, przetworzyć i zrozumieć. A do Skolimowa przyjeżdżałem już jako dziecko. W tym domu mieszkało kilkoro moich krewnych, wśród nich - mój ojciec, macocha i ukochana ciocia. Skolimów jest jednym z ważnych punktów na mojej życiowej mapie. Zdaje się, że w ogóle jedynym stałym punktem, bo z kolejnych mieszkań i domów wyprowadzam się zamykając za sobą drzwi, a do Domu Aktora zawsze mogą pojechać i zastać te same od dziesięcioleci meble, ten sam czarodziejski ogród, tę samą siostrę Grażynę Grałek, dyrektora Domu, na której okrągłej buzi czas się zatrzymał. Zwykle do Skolimowa trafia się na artystyczną emeryturę, na "jesień życia". Ja tam trafiłem jako pięcioletni chłopiec. Jestem coś winien temu miejscu i ludziom, którzy je stworzyli.

M.D: Ile czasu zajęła Panu praca nad książką?

G.M: Umowę z Wydawnictwem Iskry podpisałem we wrześniu 2008 roku; przyjąłem zaliczkę i obiecałem, że książkę oddam w ciągu pół roku. Zaraz jednak wyjechałem do Rosji, w której "jedną nogą" mieszkam po dziś dzień. Gotowy maszynopis przyniosłem dopiero po dwóch latach. Tak więc trudno powiedzieć ile czasu zajęła mi praca nad książką, ponieważ równolegle zajmowałem się wieloma innymi sprawami: wykładałem na Państwowym Uniwersytecie w Permie, zbierałem materiały do reportaży z Rosji (też będzie z tego książka, już niebawem). Gdy przyjeżdżałem do Polski, codziennie wpadałem do Skolimowa. Wiele dni spędziłem w archiwach i bibliotekach. Nie umiem pracować systematycznie. Po prostu, w którymś momencie czuję, że zebrała się już masa krytyczna zgromadzonych wiadomości, anegdot, uczuć, no... tego z czego robi się książki. I wtedy zabieram się za porządkowanie już napisanych fragmentów i pisanie dalszych. Piszę szybko, ale musze mieć o czym.

M.D: Dom Artystów Weteranów Scen Polskich w Skolimowie stworzono w latach 20. minionego wieku, jako wyraz troski o sędziwych aktorów i artystów. Czy idea przetrwała? Czy Dom jest nadal tym, czy był?

G.M: Z systemowym rozwiązaniem problemu aktorów, którym zdrowie i wiek nie pozwala już występować, środowisko starało się sobie poradzić już sto lat wcześniej – to jest w latach 20. XIX wieku. Z początku była to zakrojona na maleńką skalę działalność filantropijna, później opieka poprzez kasy zapomogowo-pożyczkowe. Idea budowy Schroniska (bo tak Skolimów miał się w zamierzeniu nazywać) powstała dopiero pod koniec wieku XIX. Zanim jednak dom stworzono, Wielki Jałmużnik Aktorstwa Polskiego, Antoni Bednarczyk całymi latami zbierał pieniądze stosując najbardziej wymyślne podstępy: na przykład penalizował przekleństwa rzucane za kulisami, a wpływy z kar wpłacał na fundusz skolimowski. Czasy były burzliwe; I wojna światowa, a potem reforma Grabskiego, sprawiły, że trzy razy trzeba było zbiórkę zaczynać od nowa. W końcu, przy wielkim zaangażowaniu aktorów, ale i widzów, Dom został otwarty dla pensjonariuszy w 1927 roku.

Dom ewoluuje. Zmienia się wraz z zewnętrznymi okolicznościami. Ale cel ciągle pozostaje ten sam; zapewnić godziwe warunki ludziom, którzy życie poświęcili dla teatru i nie zdążyli zabezpieczyć sobie nieco bardziej tradycyjnej starości.

M.D: Powiedział Pan wcześniej, że pierwszy raz odwiedził Pan Skolimów, jako pięcioletni chłopiec. Jakie były Pana pierwsze wspomnienia z pobytu w tym miejscu?

Skolimów był w moim życiu zawsze. Był tak samo dziwny i niezadziwiający, jak reszta świata. Tak więc nie umiem Panu rzeczowo odpowiedzieć na pytanie o pierwsze wspomnienie. W każdym razie, nigdy ten dom nie kojarzył mi się ze smutkiem i odchodzeniem. Gdy, już jako człowiek dorosły, przywoziłem tam znajomych, byłem zaskoczony, że wizyta w tym uroczym miejscu może kogoś przygnębić; starość, umieranie, choroba... Też coś?! Dla mnie to był dom rodzinny.

MD: Jakie postacie sztuki aktualnie spędzają swoje ostatnie lata życia w Skolimowie?

Mieszkańcy Domu prosili mnie o zachowanie dyskrecji. Nie każdy życzy sobie, aby informować resztę świata o tym, że mieszka w Skolimowie. Nawiasem mówiąc, mało tam teraz osób powszechnie znanych; no może poza pewną słynną tancerką. Natomiast, wśród niedawno zmarłych, możemy wymienić takie gwiazdy, jak Irena Kwiatkowska, Danuta Rinn, Igor Przegrodzki, Witold Gruca i Stefania Grodzieńska. Niedawno odszedł też człowiek, którego nazwisko nie jest może powszechnie znane, ale dla filmowców był tym, kim papież dla katolików. Mam na myśli Mieczysława Jahodę, wielkiego operatora, profesora Łódzkiej Filmówki, twórcę polskiej szkoły filmowej i wychowawcę wielu pokoleń operatorów.

M.D: Co szczególnie zmieniło się w Domu Artystów na przestrzeni lat?

Koszt pobytu. To przede wszystkim. Jeszcze kilka lat temu mieszkańcy wpłacali jedynie siedemdziesiąt procent emerytury, resztę dopłacał Związek Artystów Scen Polskich. W tej chwili, w związku z trudną sytuacją ZASP-u pensjonariusze muszą za wszystko płacić sami. To są niebagatelne kwoty, prawie cztery tysiące złotych miesięcznie, bo przecież pobyt w Skolimowie to nie tylko pokój i wyżywienie, ale także pełna opieka lekarska, pielęgniarska i rehabilitacja. Sam budynek jest drogi w utrzymaniu, trzeba ogrzać i oświetlić wielkie przestrzenie wspólne – saloniki, jadalnię, bibliotekę itd. Mało osób może sobie zatem pozwolić na zamieszkanie w tym domu. Niektórym pomagają rodziny; część osób korzysta z dofinansowania pomocy społecznej. Są też tacy, którzy sprzedali mieszkania i opłacają koszty pobytu z uzyskanych w ten sposób pieniędzy. Znam przypadek osoby, która zadręczała się myślą, że będzie żyć na tyle długo, iż nie starczy jej pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży mieszkania na utrzymanie. Trudno jej się było cieszyć życiem. Nota bene zmarła niespodziewanie, zostawiając spory majątek spadkobiercom.

Druga istotna zmiana, moim zdaniem okropna, to rozmnożenie się telewizora. Kiedyś w Skolimowie znajdował się jeden odbiornik. Stał w bibliotece i każdego wieczora gromadzili się wokół niego mieszkańcy Domu. Toczyły się spory o to, który z jedynie dwóch dostępnych wówczas kanałów tv będzie włączony. Dzisiaj waśni nie ma. Telewizory są we wszystkich pokojach, zniknął pretekst do spotkań, a wieczorami, mimo bogactwa oferty telewizyjnej i tak wszyscy oglądają TVN24, który pełni w Skolimowie rodzaj światopoglądowej kroplówki.

M.D: Książkę o Skolimowie pisał Pan głównie w Rosji...


G.M: Tak. O ile materiały zbierałem w Polsce, o tyle sam proces pisania odbywał się głównie w Permie na Uralu. Na długie godziny przenosiłem się psychicznie z tamtejszego mieszkania do podwarszawskiego Skolimowa. To mi pomagało zachować równowagę w tamtym świecie, obcym, choć bardzo wobec mnie życzliwym.

M.D.: Czym Pan się tam zajmował?

Wyjechałem na dłużej do Rosji za sprawą mojej żony, która na permskim uniwersytecie broniła doktorat, a mnie, równolegle, trochę w dowód uznania dla żony, a trochę pewnie z ciekawości, jaką w Rosjanach zawsze budzą cudzoziemcy, zaproponowano pracę wykładowcy w katedrze dziennikarstwa wydziału filologicznego. W gruncie rzeczy opowiadałem tam studentom o wolnych mediach i o strategiach manipulacji. W Rosji, paradoksalnie, pod tym względem sytuacja jest bardziej klarowna, bo wolnych mediów właściwie nie ma. U nas, niby są, ale zależności kapitałowe i środowiskowe sprawiają, że stały się przede wszystkim narzędziem manipulacji. Różnica wyraża się w tym, że media w Rosji nie są w stanie manipulować opinią publiczną, gdyż nikt im nie wierzy.

W Rosji byłem także w trakcie Katastrofy Smoleńskiej. Moi znajomi, ale także zupełnie obcy ludzi, którzy dowiadywali się, że jestem Polakiem, okazywali mi współczucie w zakresie trudnym do wyobrażenia. W ogóle, katastrofa wywołała w Rosji wielki szok, także przez jej wymiar symboliczny. Stawiano prezydenta Kaczyńskiego za wzór do naśladowania dla władz rosyjskich: zginął w drodze na groby pomordowanych Polaków, podczas gdy Władymir Putin od lat robi wiele, by o rosyjskich ofiarach stalinizmu nie pamiętano; organizację Memoriał wypchnięto poza nawias publicznej świadomości.

Ta podniosła atmosfera przygasła, gdy okazało się, że śledztwo w sprawie Katastrofy będzie prowadzone przez rosyjską prokuraturę, o której większość Rosjan ma zdanie bardzo niepochlebne. Dziwiono się, że władze Polski zgodziły się na takie rozwiązanie, że nie zabrano niezwłocznie wraku i ciał do Polski, albo że nasze władze nie przysłały tam natychmiast ekip śledczych. W zasadzie moi rosyjscy rozmówcy do tej pory nie mogą zrozumieć stanowiska rządu RP w tej sprawie.

Piszę książkę o Rosji, którą poznałem; czyli o tej, do której zwykle nie docierają dziennikarze i turyści; prowincjonalnej, rodzinnej, codziennej. Czyli odkrywam Rosję, jak mój niedościgły mistrz Astolphe de Custine.

Marek Doskocz
Wirtualna Polska
19 sierpnia 2011
Portrety
Gabriel Michalik

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia