Zwierciadło i mikroskop

"Dobry Boże, spraw, żebym oślepł" - aut. Wilhelm Genazino - ADiT

Jeśli pragniecie literatury "przeciwbólowej", która pomaga odprężyć się po ciężkim dniu pracy i pozwala wierzyć, że gdzieś tam jest lepszy bajkowy świat, szczelnie zamknięty przed wszelkim problemami codziennego życia, to najnowszy zbiór dramatów Wilhelma Genazino "Dobry Boże, spraw, żebym oślepł" zdecydowanie... nie jest książką dla was. Jeżeli jednak nie tylko nie boicie się ostrej karykatury i bicza ironii, ale jeszcze jesteście fanami ciętego humoru, obfitującego w cyniczne złośliwości, śmiało sięgnijcie po niniejszą pozycję, a na pewno się nie zawiedziecie.

Najnowsza książka niemieckiego pisarza składa się z trzech dramatów: tytułowego „Dobry Boże, spraw, żebym oślepł”, „Kobolda” i „Courasche albo Boże odpuść”. Co łączy te trzy utwory? Pozornie nic, w rzeczywistości – bardzo wiele. Bo chociaż nie ma żadnych formalnych czy fabularnych powiązań pomiędzy płaszczyznami tych dramatów, to ich bohaterowie są do siebie łudząco podobni, ulepieni z „tej samej gliny”.

Przede wszystkim są to ludzie, którzy w jakiś sposób zrezygnowali z życia, przegrali – lub może po prostu dobrowolnie się poddali – w walce z losem. Zamknięci w monotonni dnia codziennego stają się coraz bardziej nieszczęśliwi i zgnuśniali, nie potrafią jednak, nie mają siły, żyć inaczej. Tym samym wystawiają się nie tylko na pastwę brutalnego świata (w którym ten, kto nie ma siły walczyć, automatycznie staje się ofiarą), ale także – a chyba nawet przede wszystkim – destrukcyjnego oddziaływania czasu. Bohaterowie to bez wyjątku ludzie nadgryzieni zębem starości, brzydcy i obrzydliwi w swoich coraz wyraźniej niszczejących ciałach. Marta i Inez z pierwszego utworu prześcigają się w odkrywaniu kolejnych oznak degradacji swoich organizmów. Z rozbrajającą, ale i żałosną szczerością opowiadają o nadmiernej potliwości, wypiekach na twarzy, łysieniu, wypadaniu zębów, wiotczeniu ciała („Moje oczy stają się coraz mniejsze, za to moja głowa coraz szersza. Moja skóra jest coraz tłustsza, coraz bardziej ziarnista i spierzchnięta. A moja pierś bardziej płaska. Piersi zwisają wzdłuż całego tułowia” [str.39]). Podobnie postacie z „Kobolda” borykają się z wszechobecnym rozpadem i widmem śmierci, która z upływem czasu staje się coraz bardziej realna i bynajmniej nie ma w sobie nic ze wzniosłego patosu. Nawet tytułowa bohaterka ostatniego utworu (który zdaje się swym wydźwiękiem odróżniać od pozostałych – ale o tym później) nie jest wolna od powszechnego rozkładu ludzkiej materii: „Stopy stają się ciężkie, głowa twarda. Coraz częściej musze kokietować śmierć. Nie majstrujcie już przy mnie, wkrótce mnie nie będzie.” [str.120].

Podstawową strategią życiową w świecie ukazywanym przez Genazino jest wycofanie się. W obawie przed brzydotą ludzie uciekają od wzroku innych i zamykają się w czterech ścianach mieszkania. To jednak nie wystarcza, rejterują więc jeszcze dalej – w szklany świat telewizora, aby odciąć się od współmieszkańców. Ogarnięci specyficzną fobią i zainfekowani totalnym brakiem poczucia własnej wartości wciąż zdają się przepraszać, że żyją. Ale jednocześnie stają się także bezwzględni wobec innych, żądają takich samych deklaracji bezużyteczności od całego otoczenia, bo to pozwala im usprawiedliwić własne nieudacznictwo. W konsekwencji oddalają się od swojej egzystencji do tego stopnia, że stają się żywymi trupami, których – z racji wszechobecnej stagnacji i zwykłego tchórzostwa w kwestii przeciwstawienia się światu, zrzucenia z siebie norm społecznych – nie czeka już nic nowego: „Nic mi nie jest, jestem niczym, będę niczym, do niczego nie dojdę z poczucia obowiązku zarabiania, obowiązku znalezienia mieszkania, obowiązku poszukiwania partnera, obowiązku zorganizowania sobie wieczoru, obowiązku wykonywania telefonów, obowiązku artykulacji, obowiązku oglądania telewizji, obowiązku oglądania własnego ciała, obowiązku zrzędzenia, obowiązku pieprzenia się” [str.54-55].

Tymczasem – co dobitnie pokazuje niemiecki pisarz –  skutecznej drogi wyjścia nie ma. Nie można bowiem uciec od samego siebie, od swojego ciała, od fizjologii starości i przemijania. Paradoksalnie ci, którzy chcą jak najmocniej odwrócić się od degradacji swoich organizmów, popadają w błędne koło definiowania się tylko i wyłącznie właśnie poprzez ten rozkład. Nieakceptowane ciało przeradza się w końcu w obsesję i tym mocniej zaczyna więzić i uwierać. Ze wszystkich problemów, jakie porusza autor, właśnie krytyka ciągłego uniku zdaje się być najważniejsza.
Jedynym wyjątkiem – o czym wspominałam wcześniej – może być tutaj protagonistka ostatniego tekstu, Courasche. Utwór opowiadający o jej losach podzielony jest na trzy części, które łączy ze sobą postać głównej bohaterki. Każda z tych odsłon może być odczytana jako jedno z jej wcieleń, alternatywne rozwinięcie losów kobiety. Ale pomimo tego, że w każdym z tych „rozgałęzień” czeka ją zupełnie inny los – od prostytutki poprzez uciekinierkę wojenną aż po pomoc domową romansującą z pracodawcą – jeden mianownik pozostaje niezmienny: wszędzie musi walczyć o swoje przetrwanie (tak w dosłownym rozgraniczeniu między życiem a śmiercią, jak i w wymiarze materialnych warunków bytowania) poprzez handel własnym ciałem.

Omawiana twórczość Genazino to tak naprawdę ostry pastisz całego współczesnego świata; krytykowani są tu wszyscy i za wszystko. Ośmieszone zostają współczesne wymagania estetyczne, które nie pozwalają na odstępstwa od wyśrubowanych norm piękna, instytucja małżeństwa, ludzkie tchórzostwo i odrętwienie, normy społeczne zniewalające człowieka… wymieniać można by jeszcze długo. Jedno jest pewne – trudno będzie znaleźć czytelnika, który przy czytaniu całej książki nie poczuje się ani razu „dotkliwie ukłuty”.

„Dobry Boże…” to niewątpliwie lektura brutalna. Nie tyle za sprawą bezkompromisowego języka, który nie waha się przed obnażeniem wszelkiego ohydztwa, co przede wszystkim poprzez bezwzględne odzieranie czytelnika ze złudzeń. Do standardowej funkcji krzywego zwierciadła, autor zdaje się dokładać jeszcze powiększające szkło mikroskopu, przed którym nic nie zdoła się ukryć. Obraz, jaki powstaje na styku tych dwóch optyk, okazuje się śmieszny i przerażający jednocześnie. Kto jednak umie się szczerze śmiać z samego siebie, może odnaleźć w tych dramatach zarówno zbawcze katharsis, jak i po prostu dobrą rozrywkę.

"Dobry Boże, spraw, żebym oślepł” - aut. Wilhelm Genazino - ADiT

Magdalena Iwańska
Dziennik Teatralny
30 stycznia 2012

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...