13.02.2018, wtorek (... czy to aby tylko wiatr ...)

Po konkursie olimpijskim na normalnej (małej) skoczni w Piongczangu postanowiłem zanotować parę myśli w moim „Dzienniku". Ujmując rzecz żartobliwie – sport to też kultura, tyle że fizyczna. A już na pewno każde zawody sportowe są wielkim widowiskiem teatralnym, czym od dawna zajmuje się performatyka. Oto litery z mojego sportowego alfabetu.

F – jak forma. Niewątpliwie nasi są w formie, ale czegoś zaczyna im brakować. Błysku, szaleństwa, odwagi, pewności siebie, stabilności? Tak jakby byli trochę przemęczeni. U każdego przebiega to inaczej. Żyła skacze najbardziej niestabilnie. Kot mozolnie próbuje odzyskać dyspozycję, ale myślę, że jest już na to za późno. Najbardziej pozbierani wydają się Kubacki i Hula. Stoch to zupełnie inna sprawa. Mimo dętej propagandy sukcesu coś jest nie tak. To bardziej przeczucia, niż fakty. Zastanawiam się jak długo zawodnicy mogą występować na najwyższych obrotach? Na ogół, jeśli mają w perspektywie start olimpijski, to cały cykl przygotowawczy i inne zawody są temu podporządkowane. Tymczasem w naszej kadrze wszystko po drodze stawało się arcyważne. Czyżby tak silny był dyktat kibiców?

I – jak igrzyska. Dlaczego w Korei Południowej? Kraju kompletnie nie kojarzonym ze sportami zimowymi? Bez większego zainteresowania kibiców? Bez atmosfery ważnej sportowej imprezy? Pozostanie to tajemnicą MKOL-u. Podobno zadecydowały względy gospodarcze (nowe rynki) i polityczne. Jeszcze raz polityka wygrała z kulturą, tym razem fizyczną! Żeby choć z tych olimpijskich kontaktów Korei Południowej z Północną wyszło coś dobrego!

J – jak jurorzy. Podobno nie można zakończyć konkursu olimpijskiego po pierwszej serii skoków (tak jak w Pucharze Świata). Ale drugą serię – po wielokrotnym schodzeniu z deski wielu zawodników (Ammann chyba pięciokrotnie), co zakrawało na farsę – można było prawdopodobnie przełożyć. A jednak tego nie zrobiono, choć inne olimpijskie zawody były już z powodu wiatru przenoszone. Rozumiem, że w tym wypadku wiązało się to z jakimiś gigantycznymi problemami logistycznymi. Albo ... Pozostanie to zapewne tajemnicą jurorów i organizatorów odpowiedzialnych za przeprowadzenie sobotniego konkursu.

M – jak Małysz. Jego ostre, krytyczne wypowiedzi pod adresem organizatorów olimpijskiego konkursu skoków są zapewne merytorycznie uzasadnione. Ale jako dyrektor sportowy naszych zawodników, którzy – co tu dużo mówić – przegrali zawody, powinien zachowywać się oględniej. Mój kodeks postępowania podpowiada mi, że w takich wypadkach pewnych rzeczy publicznie mówić nie wypada.

S – jak Stoch. Jest genialnym skoczkiem. Ale chodzą słuchy, że ma problemy z trafieniem w próg, a co za tym idzie z właściwym odbiciem. Na ogół bywa spóźniony. A mimo to, jeśli są w miarę dobre warunki, potrafi nawiązać walkę z najlepszymi na świecie i z nimi wygrywać. Tak mówi o nim trener Horngacher. Cóż kiedy nie zawsze warunki są optymalne. Czy zamiast mieć nadzieję, że Kamil sobie poradzi – sztab szkoleniowców wyposażonych w najnowszą technikę nie powinien zakasać rękawy i konstruktywnie pomóc Stochowi poradzić sobie z tym błędem. Wiem, wiem, oczywiście próbują. Tyle, że Piongczangu oba jego skoki były spóźnione. Więc może problem leży głębiej? Może w psychice zawodnika. Ale warto odnotować, że wyróżniał się klasą wypowiedzi po przegraniu medalu, podobnie zresztą jak Hula.

W – jak Wellinger. Fantastyczny niemiecki skoczek, złoty medalista olimpijski. Zaimponowała mi jego koncentracja i konsekwencja w przygotowaniach do tego najważniejszego startu w sezonie. On – wraz z trenerem Schusterem – trafili w punkt! Po drodze trener nie krył niezadowolenia z formy zawodników. Zdarzały im się liczne wpadki. Ale w tym dniu Wellinger był trudny do pokonania. Szczęście? Na ogół sprzyja lepszym. To jakaś nauczka dla naszej kadry trenerskiej, która niewątpliwie pewne błędy w przygotowaniach naszych skoczków popełniła. Może w nadmiernym obciążeniu startami przedolimpijskimi, może w aklimatyzacji zawodników, może w przystosowaniu do różnicy czasu?

W – jak wiatr. Ulubione od dwóch dni słowo komentatorów i dziennikarzy sportowych usprawiedliwiające naszą porażkę. Był? Był, zwłaszcza w drugiej serii skoków. I konkurs powinien być przełożony. Ale się odbywał! Jak to z tym wiatrem było? Niewątpliwie jakieś silne zawirowanie powietrza zabrało szansę Kubackiemu i Japończykowi, który skakał po nim. A potem, zwłaszcza w końcówce zawodów? Jednym powiało silniej po narty w ostatniej fazie skoku, innym słabiej, kogoś zbyt szybko przydusiło do ziemi. Ale z takimi problemami stykaliśmy się wielokrotnie. A tu aż trzech naszych konkurentów skacze zdecydowanie dalej od dwójki Polaków: jeden o 4 m, dwaj o 8 m! Na małej skoczni! Zastanawiam się, czy to aby tylko wiatr spowodował? Loteria? Przypadek? A może były jeszcze jakieś inne przyczyny? Z wyważonych wypowiedzi Stocha i Huli wynika, że dokładnie wiedzą jakie błędy popełnili oni, a w czym przeszkodził im wiatr. Słuchając transmisji sam się pogubiłem: czy lepiej jak wieje i skok dalszy, ale odejmuje się pokaźną ilość punktów, czy lepiej jak nie wieje i skok krótszy, ale punktów odejmuje się mniej? A jeśli i skok krótki, i dużo punktów odjętych? A jeśli dodanych? Lepiej, żeby pod narty, czy z tyłu skoczni? Tej soboty wszystko wszystkim się pomieszało. Komputerom też! Więc może warto byłoby zastanowić się jak i czym wspomóc elektroniczne urządzenia uśredniające podmuchy wiatru i gospodarujące punktami?

W krakowskim Dzienniku Polskim przeczytałem wczoraj artykuł zatytułowany „Z nieba do piekła...". Nie przesadzajmy! Za parę dni na dużej skoczni może być zupełnie inaczej. Lepiej! Czego im i sobie życzę.



Krzysztof Orzechowski
Dziennik Teatralny
13 lutego 2018