13.04.2018, piątek (... nie lubię fantastyki na scenie ...)

Jak to jest z tym Stanisławem Lemem? Na ogół adaptacje jego dzieł nie sprawdzają się na scenach, w teatrze telewizji również nie wypadają najlepiej. A w kinie – różnie z tym bywało – ale na ogół też niezbyt dobrze. Najsłynniejszy film, który powstał w oparciu o książkę Lema to „Solaris" Andrieja Tarkowskiego (1972).

Pisarz nigdy nie zaakceptował tej wersji, między nim a reżyserem dochodziło do burzliwych sprzeczek. Lem twierdził, że Tarkowski nie rozumie powieści, a Tarkowski, że Lem nie ma pojęcia o języku filmowym. Zapewne i jeden i drugi miał trochę racji. Następna ekranizacja „Solaris" dokonała się 30 lat później, za sprawą Stevena Soderbergha. I tą autor przyjął w miarę pozytywnie, przynajmniej w odniesieniu do strony wizualnej filmu. Najlepsze recenzje Lem wystawił „Przekładańcowi" Andrzeja Wajdy, inne próby adaptacji swojej prozy na filmy zarówno polskie, jak i zagraniczne uznał za beznadziejne. Największych i najczęstszych porażek „lemowe" adaptacje doznały jednak na scenach. Nie widziałem ani jednej prawdziwie dobrej (może najbliższe temu było przedstawienie w reżyserii Wojciecha Kościelniaka, w „moim" byłym teatrze). Dlaczego tak się dzieje? Myślę, że istotne znaczenie ma tu specyficzny język Lema, niezwykle obrazowy i poetycki, jednocześnie filozoficzny , niekiedy z nutą osobliwego poczucia humoru i ironii.

Adaptacje prozy SF (fantastyczno – naukowej), jeśli mają być wierne oryginałowi, są na ogół przedsięwzięciem karkołomnym. Pisarz zamyka w słowa obrazy pojawiające się w jego wyobraźni, co w dziedzinie futurologii nie jest proste, często wymaga tworzenia słownika neologizmów (z tym zjawiskiem spotykamy się również u Lema). Ten system kodów i znaków językowych adaptator, a potem reżyser muszą przełożyć na nowy obraz, tzn. nie ten, który jawił pod powiekami pisarza, ale inny, właściwy nowemu medium i zrozumiały dla odbiorców. Powie ktoś, że podobny proces zachodzi przy każdej adaptacji. Nie do końca! Myślę, że w przypadku SF najbardziej skomplikowane jest poruszanie się w obszarze pojęć całkowicie niesprawdzalnych, często nie mających żadnego odniesienia do otaczającej nas rzeczywistości, czyli we wyobraźni. Bywa tak, że o ile zapis literowy wytrzymuje najbardziej oszalałe fantasmagorie, to przełożenie ich na realność, np. sceniczną, powoduje wrażenie plastycznego kiczu. Jeśli do wybiegających w przyszłość (z wątpliwym efektem) kostiumów i dekoracji dochodzą teksty, często mądre i ważne, a bywa, że wzniosłe, całość staje się nie do zniesienia.

Dlatego nie lubię fantastyki na scenie. Gdy zagłębiam się w powieść staram się być modelowym czytelnikiem (jak chciał kiedyś Eco). Autor daje mi wskazówki, a ja podążam za nim i współpracuję z nim, uruchamiając swoją wyobraźnię. W teatrze czuję się często idiotycznie, a moja wyobraźnia śpi, zastąpiona przez czyjąś wizję, która na ogół mnie nie przekonuje. Ale jeżeli mamy do czynienia ze scenariuszem autonomicznym, bez miksowania gatunków, powstałym z myślą np. o konkretnym filmie, ten problem przestaje być istotny. Twórcy (scenarzysta, reżyser, scenograf) poruszają się wówczas od początku w ramach jednej estetyki formalnej. To by tłumaczyło powstanie wielu znakomitych filmów SF, których scenariusze i późniejsza realizacja (nawet jeśli oparte o jakieś dzieło literackie, ale bez potrzeby dochowania mu wierności) wynikały od początku do końca z myślenia obrazem.

Tak mi się wydawało jeszcze do niedawna. Ale Agnieszka Olsten, reżyserująca w Małopolskim Ogrodzie Sztuki (Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie) „Bajki robotów" Lema, wytrąciła mnie z intelektualnej równowagi. Ona (wraz ze scenografką) stworzyły znakomite obrazowe tło dla tych opowiadań.

I jeśli czegoś zabrakło, to zupełnie czego innego. Czyżby Lema?



Krzysztof Orzechowski
Dziennik Teatralny
13 kwietnia 2018