30.10.2017, poniedziałek (... granica lojalności ...)

Z początkiem lat 30. ub. wieku wyjechała z Berlina do Hollywood. I kiedy po zdobyciu przez Adolfa Hitlera pełni władzy w Niemczech zjawił się u niej wysłannik Josepha Goebbelsa z propozycją, by spełniła pragnienie Führera i wróciła do kraju – odpowiedziała, że widocznie widział ją w „Błękitnym aniele" i „chce wskoczyć do tych koronkowych majtek".

Na rok przed II wojną światową otrzymała amerykańskie obywatelstwo. Marlena Dietrich. Wielka artystka kina (porównywana tylko z Gretą Garbo), wielka artystka estrady, charyzmatyczna pieśniarka, była obiektem zachwytów i pożądania, nie tylko mężczyzn, ale również kobiet. Zrobiła oszałamiającą karierę, towarzyszyło jej uwielbienie tłumów (do czasu!) i uznanie krytyki. Stała się postacią legendarną, ikoną kultury XX wieku.

Była Niemką z urodzenia, kochała ojczyznę do końca swoich dni. Ale równie silnie nienawidziła nazizmu i faszystowskich rządów. Dlatego podczas II wojny sprzyjała aliantom. Śpiewała dla żołnierzy antyniemieckiego frontu, spała w okopach, myła się i prała bieliznę w roztopionym śniegu, dostała zapalenia płuc i wszawicy. Była konsekwentna i nieprzejednana. Ojczyznę miała w sercu, czemu po wielekroć dawała wyraz. A gdy już po wojnie do niej wróciła niemieccy patrioci obrzucili ją obelgami. Część jej występów musiano odwołać, na część rozdawano bilety za darmo, jakaś kobieta plunęła jej w twarz i krzyknęła: „Zdrajczyni!". Wyjechała, tym razem bezpowrotnie. Nie bezpowrotnie – przecież została pochowana w Berlinie.

Dzisiaj największą wartością przedstawienia Józefa Opalskiego (reżyseria) i Janusza Majcherka (tekst) pt. „Marlena. Ostatni koncert" (Teatr Polski w Warszawie, Scena Kameralna) jest dla mnie opowieść o dramatycznym rozdarciu między miłością do ojczyzny, a nienawiścią do tych którzy nią rządzą. Jak to pogodzić? Czy można pozostać prawdziwą Niemką mimo wszystko, zachowując prawo wolnego wyboru przekonań. Jaka jest granica lojalności w takich wypadkach i czy w ogóle istnieje jakakolwiek? Przecież miłość do swojego kraju można nosić głęboko w sobie, a władze to sprawa przemijających koniunktur politycznych. W 2001 roku, w 100. rocznicę urodzin artystki burmistrz Berlina przeprosił ją za to, że Niemcy nie docenili jej twórczości za życia.

Jest jeszcze druga warstwa przedstawienia, niezwykle interesująca: to – jak pisze Majcherek – „szkic do portretu zjawiskowej artystki i kobiety postawionej między nieśmiertelnością sławy i ludzkim przemijaniem". Ostatnie 20 lat życia Marlena spędziła w swoim paryskim mieszkaniu, tylko w towarzystwie sekretarki, tonąc w alkoholu, oparach papierosowego dymu, nadużywając leków, rozdarta między własną starczą niemożnością, a tym, co pozostało we wspomnieniach (coraz bardziej urojonych). Ten głęboko ludzki dramat nie jest łatwy do zagrania i tylko Grażyna Barszczewska mogła takiemu wyzwaniu sprostać.

Przywołałem Grażynę, bo jest niezwykłą aktorką i na to zasługuje, ale jest też moją wspaniałą koleżanką z krakowskiej PWST. Po prostu jestem z niej dumny! Nie recenzuję spektakli, staram się nie wystawiać laurek i nie udzielać nagan. Przedstawienia teatralne interesują mnie o tyle, o ile ich twórcy mają coś ciekawego do powiedzenia i czynią to w zrozumiałym dla mnie języku. Tak było w tym wypadku. Dlatego nie mogę nie odnotować, że „Marlena" Opalskiego i Majcherka jest niezwykle starannie przygotowanym spektaklem. Scenariusz, reżyseria, scenografia, kostiumy, światła, muzyka są na poziomie rzadko spotykanym na scenach kameralnych. Chyba, że mamy do czynienia z warszawskim Teatrem Polskim pod wodzą Andrzeja Seweryna.

Noblesse oblige!



Krzysztof Orzechowski
Dziennik Teatralny
30 października 2017
Portrety
Józef Opalski