"Wszyscy umieramy samotnie...."

Zazwyczaj wydaje nam się, iż nasza rodzina jest najgorsza. Nie możemy na nikim polegać, widujemy się zbyt rzadko, bo każdy ma swoje życie i zapomina o najbliższych. Z zazdrością wysłuchujemy opowieści znajomych, jaka to wspaniała jest ich familia. Tylko czy aby jest tak na pewno? Na pokaz wszystko wydaje się być we właściwym porządku, ale przychodzi czas, gdy przestajemy udawać i niczym lawina zasypujemy swoich bliskich pretensjami, wyrzutami, które od lat trzymamy i tłamsimy w sobie. Czy prawda jest w stanie spowodować rozłam rodziny?

„Sierpień”, bo taki tytuł oryginalny nosi sztuka Tracy’ego Lettsa, otrzymała w 2008 roku Nagrodę Pulitzera. Dobrze się stało, że dramat ten  pojawił się na deskach łódzkiego Teatru im. Stefana Jaracza, bo takie teksty to perełki, których coraz mniej niestety wychodzi spod rąk współczesnych dramaturgów.

Tajemnicze zniknięcie seniora rodu Weston (Aleksander Bednarz) to powód, dla którego do rodzinnej posiadłości,  zamieszkiwanej przez matkę (Barbara Marszałek), po latach nieobecności przyjeżdżają córki: najstarsza Barbra ( Ewa Audykowska-Wiśniewska) oraz Karen (Urszula Gryczewska). Chorą na raka krtani matką opiekowała się do tej pory Ivy (Monika Badowska), która jako jedyna z trzech sióstr troszczyła się o rodziców. Przez dom przewija się również siostra Violet – Mattie (Bogusława Pawelec) wraz z mężem (Piotr Krukowski) i synem (Marcin Łuczak). Tuż przed zaginięciem Beverly’ego w daczy pojawia się głuchoniema dziewczyna – Johanna w znakomitej interpretacji  Matyldy Paszczenko. To ona staje się świadkiem tragedii jaka dotknęła rodzinę Westonów  i to jej powierzane są sekrety, których zdradzić nigdy nie będzie mogła.

Akcja „Gorącego lata w Oklahomie” rozgrywa się w domu państwa Weston. Sztuka podzielona została na trzy części. Pierwsza  to zarys problemów widocznych na pierwszy rzut oka. Beverly to stary niespełniony poeta, który smutki topi w kolejnych szklankach alkoholu; Violet, lekomanka i alkoholiczka, która nie akceptuje wyroku, jaki wydał na nią nowotwór. Oboje zgorzkniali i żyjący obok siebie. W części drugiej poznajemy problemy rodziny, które od wielu lat narastały, jednak nigdy nie było okazji do uwolnienia wszystkich emocji, tkwiących w każdym członku rodziny. Dopiero stypa zorganizowana po śmierci Beverly’ego daje upust wszystkim zakrzepłym, skrywanym przez lata złościom, nienawiściom, pretensjom, urazom i niechęciom.  W sekwencji  trzeciej dochodzi  już do apogeum nieporozumień i animozji, albowiem manipulacja matki oraz wszystkie tajemnice, które trzymała w sobie od lat wychodzą na jaw.

Każda postać wnosi do spektaklu ogromny ładunek emocji i uczuć, które od śmiechu, poprzez złość przechodzą do nienawiści i pogardy. W spektaklu  nie ma ról mniej czy bardziej istotnych. Wszyscy bohaterowie budują  precyzyjnie i wiarygodnie historię rodziny, nad którą od lat wisi „sąd ostateczny”. Nie można bowiem żyć w grzechu, do tego przekazując go następnym pokoleniom i wciąż licząc jedynie na to, że  zagdaka czy sekret  nigdy nie zostaną odkryte.

Jedną z najbardziej intrygujących, ze względu na przechodzącą przemianę, bohaterką jest Barbara, jedna z córek Violet. Kiedy po raz pierwszy wchodzi do domu swojej matki widzimy kobietę piękną, pewną siebie, zadowoloną i spełnioną. Można pomyśleć, że taką kobietą chciałoby się być. Jednak kolejne odsłony pokazują w niej człowieka  słabego, który dowiadując się o następnych sekretach swoich najbliższych pyta: dlaczego ja? dlaczego znowu ja mam coś zrobić? Barbara nie wytrzymuje presji i idąc w ślady matki połyka prochy, popijając je alkoholem. Znakomita Ewa Audykowska-Wiśniewska swoją grą wzrusza, wstrząsa, wprost  wbija w fotel, do tego stopnia, że  nie można przestać myśleć o tym, co z jej bohaterką  stało się dalej. Kiedy Barbara zniknęła ze sceny w moich oczach pojawiły się łzy, nie dlatego, że było mi jej żal, ale dlatego, że jej monolog odebrałam jako słowa kogoś naprawdę mi bliskiego.

Reżyser i scenograf Artur Urbański zbudował przedstawienie, w którym nie znajdziemy słabych momentów. Ponad trzy godzinny spektakl oglądamy przez cały czas z taką samą uwagą i z niesłabnącym zainteresowaniem, a nasze emocje, niczym sinusoida,  dotykają  najbardziej skrajnych odczuć, głębokich myśli i refleksji. Fenomenalna scena przy stole podczas stypy, będąca popisem gry aktorskiej każdej z postaci, to  jednocześnie prawda o rodzinie podana w najbardziej okrutny sposób. Finał sztuki jest zaskakujący, bo zostawia widza z całym tym bagażem problemów samego.

„Gorące lato w Oklahomie”, w wykonaniu aktorów Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi, to sztuka, którą powinien zobaczyć każdy. Ku przestrodze. A także po to, by umieć  niekiedy łaskawszym okiem spojrzeć na swoją rodzinę.



Magda Komarzeniec
Teatr dla Was
23 grudnia 2011