A co by było, gdyby...?

Ostatni spektakl w roku i zarazem najważniejszy - „Wesele" Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Jakuba Roszkowskiego, scenografii Macieja Chojnackiego, w dźwiękach Michała Siwaka. Krakowsko – kantorowski podmuch teatralnego ducha na scenie lubelskiego „Andersena".

„Lublin, 19 grudnia 2015r., Starówka - szaro, mroźno – plusznie, już mrocznie. Dwie godziny temu Plac po Farze i okolice wibrowały tornadem głosów: „Wolność dla demokracji! Demokracja wolności! Brońmy swoich praw i swobód". Stukając podeszwami, lekko spóźniona aż nazbyt boleśnie zdaję sobie wagę z doniosłości i ważności chwili. Skupiona czekam na pierwszy dźwięk, słowo. Ukochane, znane pozornie co do zgłoski i atomu scenicznego kurzu, piąte widziane w życiu, pierwsze tak niezwykłe i niecodzienne - „Wesele" Stanisława Wyspiańskiego. Wygłaszanie ze sceny tych słów w tym określonym momencie czasu i rzeczywistości jest co najmniej aktem heroizmu przemieszanego z kaskaderką. Przecież ten tekst, odpowiednio i w pełni zrozumiany i zinterpretowany jest groźniejszy niż koktajle Mołotowa w rękach skrajnych ekstremistów! Jednocześnie zdaję sobie sprawę, jak bardzo jest „tu i teraz" konieczny, niezbędny, niezastąpiony.

Forma przeciw Lalkarzowi

Tego grudniowego wieczoru zrozumiałam, że tylko body objects mogły w pełni pokazać niuanse, sensy, podteksty „Wesela", unaocznić wszystko, co kłębi się, miota, nawarstwia. Poprzez specyfikę, niezwykłość, minimalistyczną skrajność są do tego celu idealne. Ograniczone do głów, kończyn (czasem ich atrap), z rzadka miewające korpusy (anatomiczność rusztowania, drutów, mocowań wzmacnia siłę wyrazu, brutalizm i tragizm tych szczególnych lalek!). Wpięcie ich w uprząż lub klipsami w aktora, niejako szczepienie, najpełniejsze zintegrowanie się z nim podkreśla dramatyzm, unaocznia szaleństwo i sytuację (pozornie) bez wyjścia, wzmacnia i brutalizuje charakter postaci. W ich wypadku lalkarz nie gra; on, by zbudować postać, musi najpierw ujarzmić i oswoić Formę, by na tym fundamencie dopiero zbudować Postać! Aktor lalkarz ma w tym wypadku tylko jednego sprzymierzeńca: własne kości, mięśnie, nerwy, kręgosłup. Lecz jednocześnie olbrzymie wyzwanie, niezależnie od płci: body objects wymagają tytanicznej kondycji, taki mały lalkarski Gaszerbrum. Na swój sposób są piękne, choć dużo trudniejsze i bardziej wymagające niż jakiekolwiek inne.

Mrok, światło, dźwięk...

Półmrok (właściwie na granicy mroczności, rozświetlanej pięcioma dzwonowatymi metalowymi kloszami zbrojnymi w klasyczne komunistyczne żarówki 150-watówki): naturalne środowisko rzeczywistości, postaci, słów i emocji u Wyspiańskiego. Bronowicka chata jest rozświetlona i rozśpiewana tylko pozornie i z daleka. Sceneria jest tu tylko umownością, zamienioną w wiejską obskurną remizę z lat osiemdziesiątych. Owa umowność wzmacnia sensy i podteksty, pozwalając skupić się na sensach podtekstach i aluzjach. Wewnątrz mroczą ją emocje, namiętności, polemiki, spory, gwałtowności. Starcie Intelektualistów i Chłopstwa, wiedzy z mądrością życiową, przepychu i sztuczności z pięknem i prostotą, konwenansów zasłaniających niesprawnie prostactwo z naturalnością i szczerością. Oczywiście do pewnego momentu, kiedy w życiu i codzienności nie zamąci (i to nieźle!) Panna Poezja. Zagmatwane relacje za sprawą Widm, Mar i Zjaw przeróżnych zaczną zaciskać i kleszczyć się pętami i pętlami na duszach, sercach i umysłach. Gości, Gospodarzy, Swoich, Obcych. Wszystkich. Boleśnie, bezlitośnie, ostatecznie, bezpowrotnie. Od północy zaczyna gęstnieć, mrocznieć; listopadowa czwarta rano staje się apogeum, chwilą bezczasu i bez-przestrzeni. Wszystko się miesza, waży, kipi w tym tyglu. Nic nie jest takie, jakie się zdawało. Nikt nie jest tym, za kogo był brany i kim był. Jeden Dziennikarz z drugim Poetą i trzecim Posłem cięgiem gadają, gadają, gadają: coś z tego wynika prócz „lania wody"? Nic! Skoro inteligencji się nie chciało, a chłopom przywódcy brakło, o czcze obietnice i słowa na wiatr upomniały się zaświaty. Zjawy nie oskarżają Ludzi; czynią coś dużo ważniejszego - rozliczają ich ze stanu, szczerości kruszcu i zawartości dusz i serc. Marzyłeś? Wierzyłeś? Mówiłeś, pisałeś? To rusz się wreszcie, wciel słowa i marzenia w czyn; ileż można siedzieć, medytować i czekać?! Idea wolności, zrównania Panów z Chłopami, wywalczenia czegokolwiek razem w listopadzie 1900 była miazmatem. Choć ludzie tamtej doby rozmawiali, wymieniali poglądy i opinie: Inteligencja i Salony konwersowały, chłopstwo i plebs gadali.

Anno Domini 2015 niewiele się zmieniło: wszystko wiemy lepiej, na wszystkim znamy się najlepiej, jednoczymy się dopiero pod błękitnym F, ptasim świergotem lub instantownie ujarzmieni zdjęciami – najczęściej cudzymi, na pokaz, dla szpanu i lansu i obrobionymi szczegółowo przed puszczeniem ich w sieć. Teraz w dobrym tonie jest tylko komunikowanie się: wymienianie postów, maili, esemesów, lajkowanie, twittowanie, komentowanie (najczęściej jałowe, zupełnie nikomu na nic niepotrzebnych!). Ktoś powie: znak czasów, co się głupia babo czepiasz? Zripostuję: alienujemy się, zamykamy w gettach określonych przez status i pozycję. Więzieni w gęstwinie Internetu Wszystkiego niedługo zapomnimy po co żyjemy, o co nam chodzi, do czego potrzebny nam jest Drugi Inny Człowiek. W czasie sobotniej rozmowy po spektaklu (o tymże zresztą!) Bartosz Siwek zacytował przemądre słowa:
„Ludzie Wschodu spotykają się na ulicach, placach i targach. Ludzie Zachodu już tylko przed komputerami."

Zła wiadomość: kochani, toż to szczera prawda. Gorsza zasię jest taka, że nie zapowiada się na to, byśmy mieli (a przede wszystkim chcieli!) zmienić ten stan. Ludzkość A.D. 1900 była Narodem: mniej lub bardziej podzielonym, skłóconym, ale świadomym swoich korzeni, miejsca na ziemi i w rzeczywistości. My współcześni roku 2015 mienimy się w większości „obywatelami świata", nie znając często słów własnego hymnu i (o zgrozo!) podstawowych dat z historii! Zapomnieliśmy, albo nam nie powiedzieli, że społeczeństwa, które tracą znajomość własnej historii i tożsamości, zazwyczaj podążają ku zatracie... Może pora się otrząsnąć, obudzić, zastanowić, przemyśleć co nieco...?!

Najważniejsze na koniec...

Jakub Roszkowski jest człowiekiem młodym (rocznik 1984), lecz o wybitnie „Starej Duszy" - i to jest ze wszech-miar warte szacunku i poważania. Wespół z Maciejem Chojnackim i Michałem Siwakiem stworzyli spektakl ciężki, trudny, pełen emocji i napięć – ale ważki, ważny i pamiętany z pewnością latami. Zachwyca ich szacunek i pokora wobec tekstu, przeszłości, dziedzictwa teatralnego tych, którzy byli przed nimi. Tak rzadkie już dzisiaj u młodych twórców, przez to godne najwyższego szacunku. Choć śmiem twierdzić, że bez widomego udziału świetnego i doświadczonego twórcy lalek - czyli pana Cezarego Sielickiego – zamysł byłby dużo trudniejszy do wcielenia w czyn.

Zasię Anioły Sceniczne z lubelskiego Teatru Andersena zachwyciły społem, rozwaliły na bozony Hicksa, w sensie dosłownym na pewien czas głos i władzę w nogach odebrały. Wyróżniwszy kogokolwiek z zespołu, skrzywdziłabym pozostałych. Zasię Aniołom z Dominikańskiej tą porą z podzięki, zachwytu szczerego i radości teatralnej tylko to ja mogę się głęboko w pas kłaniać – co niniejszym czynie! Drodzy Moi Nieznani Czytelnicy, otóż macie przykazanie poświąteczne: do lubelskiego Teatru Andersena na „Wesele" Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Jakuba Roszkowskiego zgodny poświąteczny marsz! Bowiem ze wszech miar warto!



Anna Rzepa-Wertmann
Dziennik Teatralny Lublin
24 grudnia 2015
Spektakle
Wesele
Portrety
Jakub Roszkowski