A mi się śniło...

„Motyl‟ Marcina Libera to współczesna bajka dla dzieci i dorosłych. Jedni znajdą w niej afirmację potęgi snu, drudzy historię zniewolenia, lęków, manipulacji i zbiorowej hipnozy. We śnie nie ma rzeczy niemożliwych. Każdy przez chwilę i całkiem na serio może pobyć superbohaterem. Bo kiedy bardzo mocno się chce to nawet nocne mary wyłażące ze ściany okazują się przyjazne i pomocne w ostatecznej rozprawie ze złem. I to wcale nie tym z nocnych koszmarów.

Dzieciaki to bez wątpienia wymagająca publiczność. Zwłaszcza, gdy jest ich tak dużo, że szczelnie wypełniają miejsca na widowni. Specyfika młodego odbiorcy oprócz wyzwań stawianych przed realizatorami ma również dużo wdzięku. Najmłodsi bez oporów i zbędnych skrupułów angażują się w spektakl, piszczą, krzyczą i odpowiadają chórem na padające ze sceny pytania. Będąc częścią szczerej i bezwzględnej w krytyce publiczności, natychmiast i bez żadnych wątpliwości można zawyrokować, czy spektakl podoba się czy nie. „Motyl‟ sprawił dzieciakom mnóstwo przyjemności. Z zaangażowaniem śledziły przygody Rutki (Agata Kucińska), która nocą, zupełnie niespodziewanie szybowała swobodnie nad dachami domów, uwalniała przyjaciół, odkrywała swoje supermoce, poznając otaczający ją świat z zupełnie innej, motylej perspektywy.

Dorosły widz może natomiast w spektaklu obejrzeć współczesnego rodzica naszkicowanego grubą kreską, ze wszystkimi wadami, obsesjami, zatwardziałego w swoich przekonaniach. Uzależnieni od mediów, zażywający regularnie magiczne pigułki, przekonani o słuszności głoszonych przez siebie sądów, rodzice i babcia (przekonująca Jolanta Góralczyk) są bardzo odlegli ufnej, szczerej postawie Rutki. Nad wszystkimi unosi się złowieszczy cień Złotoustego - wszytskowidzącego i wszystkowiedzącego manipulatora rządzącego dorosłymi za pomocą wszechobecnych mediów i strachu.

Nowoczesna warstwa wizualna spektaklu składnie uzupełnia jego tematykę. Zarówno projekcje wideo z lotu ptaka, okulary regularnie zakładane przez domowników Rutki jak i sama postać Złotoustego wpisują się w cyberklimat stworzony przez Mirka Kaczmarka na scenie. Nie brak też pomysłowych, umownych rozwiązań scenograficznych, które pełnią nie raz podwójną rolę - kreują przestrzeń i podbijają efekty komiczne, tak pożądane w teatrze dla dzieci. Świetny jest dymiący, gadający samochód, magiczny rozświetlony, podwieszany domek, w którym śpi Rutka, złowroga babka - wyciągnięta jak żywa z bajek lub ze wspomnień dziecka. Wielgachna, czarna postać w okularach rozparta w olbrzymim fotelu, miarowo i konsekwentnie przeciągająca na drutach oczko za oczkiem. Babka ze wszystkimi swoimi atrybutami, pilnująca niczym Cerber, by wnuczka aby nie zapaliła światła w nocnym pokoju.

Szczelnie zaowijana pledem babka nosi jednak pod spodem, jak wszyscy dorośli, trzypaskowy, wylansowany dresik. Klimat średniointeligentnej, średniozamożnej rodziny, w której zazwyczaj samochód nie odpala zimą, a dorośli zbierają się codziennie przed telewizorem, by o wyznaczonej godzinie obejrzeć ulubiony program na żywo ma pewnie zjednać młodego widza i nieco zdystansować starszego. Proste, umowne kostiumy zwierzaków urozmaicają aktorom kreowanie postaci, ale też pozwalają na płynniejszą rytmizację przedstawienia, rozpoczynając nieraz muzyczne fragmenty.

Gdy w finałowej scenie Rutka pokonuje Złotoustego jego własną bronią, dzieciaki na widowni piszczą z radości. Pies zostaje wyswobodzony, wszyscy przyjaciele wspólnymi siłami zwyciężają zło, a zakorzeniony głęboko w każdym z nas, pierwotny lęk przed ciemnością zostaje oswojony.

A co z dorosłymi? Ci współcześni zazwyczaj słuchają Złotoustych, szukają źródeł energii, albo gaszą światło mówiąc, że tak bezdyskusyjnie ma być! A reżyserowi „Motyla‟ śniło się za to, że wszyscy dorośli byli normalni.

Tak po prostu.



Marta Tomaszek
Dziennik Teatralny Wrocław
4 stycznia 2020
Spektakle
Motyl
Portrety
Marcin Liber