Absolwent naszych czasów

"Absolwent" w Teatrze Dramatycznym należy do Agnieszki Warchulskiej. Jej Pani Robinson bezapelacyjnie skradła show bohaterowi tytułowemu, choć debiutant Krzysztof Brzazgoń dobrze radzi sobie z rolą Bena.

Co prawda jest i łyżka dziegciu, bo o palpitację może przyprawić tempo spektaklu, rwane raz po raz i niektóre dialogi, ale warto sprawdzić na żywo, kim jest "absolwent" AD 2013.

Tajną bronią "Absolwenta" w Teatrze Dramatycznym jest Agnieszka Warchulska -co do tego, nie ma żadnych wątpliwości. Skradła show Krzysztofowi Brzazgoniowi, mimo że debiutant dobrze radzi sobie z rolą Bena. Lepiej nawet, niż niektórzy, debiut sceniczny mający za sobą już dość dawno. Mocną stroną spektaklu jest też świetna scenografia Jana Polivki.

"Absolwent" Jakuba Krofty nie jest diagnozą społeczeństwa, bo nie ma nią być. To spektakl o relacjach rodzinnych, o słabości młodych ludzi podatnych na konformizm, i o miłości, która może być jedyną szansą, by się całkiem w tym zwariowanej epoce nie pogubić. Bo mamy XXI wiek i Bena naszych czasów. Porównywanie spektaklu i postaci z powieścią Webba i kinowym hitem z Dustinem Hoffmanem w roli głównej nie ma sensu. Spektakl Krofty powstał na bazie adaptacji scenicznej napisanej przez Terry'ego Johnsona.

Ben Brzazgonia ma problemy emocjonalne, przeżywa spóźniony "bunt nastolatka" i irytuje swoją niedojrzałością! Ben, nie Brzazgoń! Nie ma w sobie nic z młodego-gniewnego, nie angażuje się w rozważania egzystencjalne, nie walczy z zakłamaną klasą średnią, która mało go tak naprawdę obchodzi. Jest dość płytki w gruncie rzeczy. Ale to niezgrabne duże dziecko, ubrane w piankę do nurkowania, czuje podświadomie, że powinno się zbuntować. Trudno powiedzieć czy chce, czuje, że powinno. Z jednej strony Beniamin ma dość ludzi z pokolenia swoich rodziców, z drugiej trochę szkoda mu rezygnować z wsparcia rodziny. Głównie finansowego. Atrakcyjna, dojrzała kobieta, jaką jest pani Robinson, to dla niego dar od losu. Wprowadzi go w przyjemniejszą sferę dorosłego życia i na jakiś czas przejmie odpowiedzialność za podejmowane decyzje. A potem nauczy co to znaczy być mężczyzną.

Prawdziwą aktorską kreację stworzyła w tym spektaklu Agnieszka Warchulska. Jej Pani Robinson uwiodłaby każdego mężczyznę. Jest świadomą swej kobiecości dojrzałą kobietą, niczym kot z myszą bawi się uczuciami młodego człowieka. Jest inna niż rodzice Bena, magnetyczna, z nieustannym ciepłym uśmiechem. Bywa kpiąca, ale cynizm i alkohol to broń kobiety skrzywdzonej. W pułapkę emocji wpada tylko dwa razy: gdy daje się sprowokować do rozmowy z Benem w hotelu i gdy dowiaduje się, że Ben spotka się z jej córką. Warchulska broni swojej bohaterki. Pani Robinson nie jest zazdrosna o Bena; choć uczucia macierzyńskie nie są jej najmocniejszą stroną wie, że naiwną Elain (Anna Szymańczyk) łatwo skrzywdzić i chce ją chronić.

Niestety, są i mankamenty w tym spektaklu: przegadane dialogi, a nawet całe sceny (vide: żenująca dodana do tekstu "etiuda" o zgubnych skutkach pijaństwa; inna sprawa, że nawet tu Agnieszka Warchulska radzi sobie doskonale) i w konsekwencji zaburzony rytm przedstawienia.

Jeśli chwilami warszawskiemu spektaklowi brakuje "pazura", to na równi odpowiedzialni są za to: Jacek Poniedziałek, tłumacz sztuki, jak i Jakub Krofta, jej reżyser. Pierwszy, bo niezupełnie udało mu się zapowiadane odświeżenie tekstu, drugi, bo nie wziął solidnych nożyc, i nie wyciął połowy przegadanych dialogów, ratując tym samym tempo spektaklu.

Jacek Poniedziałek zapowiadał stworzenie "nieco odrębnego bytu, uzupełnionego o sceny, których nie było ani w filmie, ani w powieści". Po udanych tłumaczeniach dramatów Wiliamsa, oczekiwania a propos "odświeżenia" były duże, więc i zawód większy. Dialogi, którymi operują postaci, są nierówne. Chwilami naprawdę świetne: błyskotliwe, dynamiczne, zabawne, w kolejnych scenach przeradzają się w słowne kloce, z którymi nie wiadomo co zrobić. Przegadane, rozbijają tempo, powodują, że aktorzy, zwłaszcza drugoplanowi, nie mają co grać, a idea spektaklu gubi się w słownej paplaninie o "Indianach ciotach" i problemach rolników. Niektóre sceny aż proszą się o silną rękę reżysera, który radykalnie dokonałby cięć, tak jak doskonale zrobił to w "Madame" w Teatrze na Woli.

Sztuka Johnsona wystawiana od 2000 roku, odniosła sukces na wielu scenach, m. in. w Londynie i na Brodwayu. Czy tak się stanie w Warszawie jeszcze nie wiadomo, ale z pewnością może być ciekawą ofertą dla pokolenia obecnych 20-latków, o których jedni mówią, że są roszczeniowi, a drudzy, że kompletnie nie radzą sobie z życiem. Jak Ben.



Lidia Raś
Polska Metropolia Warszawska
15 lipca 2013
Spektakle
Absolwent
Portrety
Jakub Krofta