Ach! Co to za spektakl jest

Biografia jako materiał na spektakl, film, czy komiks jest wyzwaniem. Trzeba być uważnym i ostrożnym, by nie wpaść w pułapkę uproszczeń ze względu na chęć podporządkowania się ograniczeniom danej formy. Kolejnym zagrożeniem może być wybiórczość i skupienie się na życiowych fajerwerkach, które skumulowane tworzą jednak sfałszowany obraz pozbawiony realności.

Mierzenie się z życiem i twórczością pomnikowych postaci literatury może być zakończone spektakularną porażką lub zwycięstwem. To drugie jest zdecydowanie rzadziej spotykane. Dużym problemem może być także wyjątkowe uczucie, którym darzy się danego artystę. Wielka miłość potrafi przysłonić wady i śmieszności, a wielka nienawiść – uwierzyć w kłamstwa i plotki. Biografia jest wyjątkową materią, do której trzeba mieć wręcz naukowe podejście pozbawione naiwności. Jak pisał Tadeusz Boy-Żeleński – należy się przy życiorysach kierować chęcią dojścia do prawdy.

Jednak ze zwycięstwem nad fascynującą biografią Józefa Conrada Korzeniowskiego można mówić w przypadku spektaklu Villqista. Szłam do teatru z obawą. Dystansowałam się do bardzo pozytywnych opinii na temat Conrada. I to paradoksalnie pozwoliło na chyba najlepszy z możliwych odbiór spektaklu – po prostu bez oczekiwań, co pozwoliło na poddanie się temu, co działo się na scenie.

Spektakl składa się z dwóch części. Pierwsza daje możliwość poznania Conrada, uporządkowania wiedzy i jej uzupełnienie – tak najprościej można to ująć. Natomiast druga jest istotnym uzupełnieniem i grą z konwencją. Zaczyna się sceną w klimacie teatru lat 50. ubiegłego wieku. W niej Villqist pokazuje tradycyjny sposób przedstawiania dzieł Conrada. Ma to swój klimat przez światło, szum morza i przede wszystkim rolę ojca oczekującego powrotu syna. Przejmująca rola Bernarda Krawczyka, którego kwestie i sposób gry dogłębnie wzrusza.

Litanię zachwytów powinnam zacząć od Ewy Kutyni, która prowadzi widza przez cały spektakl. Zapowiada kolejne sceny, tłumaczy, przywołuje kolejne nazwiska, daty i wydarzenia. Jednak jej głównym zadaniem jest przede wszystkim przybliżenie nam Conrada; pokazanie go jako człowieka, który kochał, bywał poruszany przez emocje, przeżywał swoje satysfakcje i porażki. Te myśli i uczłowieczanie Conrada mają miejsce w scenie, gdy dwaj Tajni Agenci (pierwszy wesoły, niemal lekkoduch, grany przez wyśmienitego Andrzeja Warcabę oraz drugi mroczny, stanowczy i zdecydowany kreowany przez Grzegorza Przybyła) wyliczają Korzeniowskiemu kolejne lata, miesiące i dni spędzone na morzu i w portach. Kutynia, grająca w tej scenie Anielę Zagórską - fankę i tłumaczkę dzieł Conrada - zadaje pytanie: czy to jest ważne? Dla niej – nie, ponieważ są to suche informacje, a ona, zafascynowana, rozmiłowana w lekturze jego dzieł gwałtownie poszukuje w nim  każdego objawu człowieczeństwa, a może bliskości, serca i akceptacji.

Zakochana, trochę szalona studentka Aniela wyznaje miłość swojemu Mistrzowi kilkanaście razy. Wchodzi z nim odważnie w dyskusje wyrażając swoje opinie, sposoby odczytywania dzieł. Jednak jest coś, co ją trapi – problem kanibalizmu w Falku. Bo wszędzie jest zasada winy i kary, problem wyborów moralnych, ważne i wielkie pytania, a tutaj nagle pojawia się jedzenie ludzkiego mięsa, które wstrząsa Anielą. Dochodzi w tej scenie do ważnego dialogu, jednego z wielu, w których objawia się brak zrozumienia dla Conrada, dla inności i szybkie ocenianie, stosowanie uproszczeń i rzucane „ja nigdy...". Conrad rozumie problem życiowej ostateczności, której nie może wytłumaczyć młodej osobie, twierdzącej, że zna „prawdziwy głód" z czasu postu (bo jest katoliczką).

Conrad grany przez Artura Święsa po prostu zapada w pamięć i po spektaklu niemal prześladuje. Trudno uciec w mrok Katowic od wypowiadanych kwestii, które poruszają problem polskiego emigranta; który zastanawia się kim jest: „Pół-Polakiem, ćwierć-Anglikiem? Kim jeszcze? Najmocniej wybrzmiewa to w ostatniej scenie z pozoru lekkiej, wręcz wesołej ale jednocześnie przesyconej niepokojem. Zakopiański Miś stwierdza, że on i Conrad mają ten sam problem związany z przynależnością. Miś nie należy ani do misiowego świata, ani do ludzkiego; Conrad nie jest ani Polakiem, ani Anglikiem. W jednym i drugim państwie jest traktowany jak obcy, niby swój, z paszportem i znajomością języka, ale jednak nie ma dla niego pełnej akceptacji. Tam, jest chyba dzięki swoim książkom, ludziom bliższy. Tutaj, nieczytany, niezrozumiały, o cudzych manierach, dziwny, egzotyczny i niepolski. To rozdarcie jest przejmujące i przekonujące w nieomal każdej scenie.

Znacząca jest także sekwencja spotkania Conrada z Józefem Piłsudzkim, w którego postać wcielił się Grzegorz Przybył. Rozmowa na temat polityki międzynarodowej, możliwości działań wyzwoleńczych i wielu w tamtym czasie ważnych problemów, wojskowego z artystą, zamienia się w - pełen troski o Polskę, o jej wyzwolenie, o niepodległości i powinnościach Conrada jako amasadora polskich spraw za granicą - mistrzowski, aktorski monolog. Po tym wszystkim Conrad odchodzi i Piłsudzki zostaje sam na sam z widownią. Widownią bardzo poruszoną, rozciekawioną, zaskoczoną i usatysfakcjonowaną.

Ingmar Villqist bierze na siebie pełną odpowiedzialność za spektakl: za scenariusz, reżyserię, światła, scenografię, choreografię, kostiumy, muzykę i oczywiście aktorów. Wszystko musi być zgodne z jego wyobrażeniem. Myślę, że Conrad i jego dzieła oraz życie nie mogły zostać lepiej odczytane i skondensowane na scenie. Reżyser podjął się trudnego zadania. A jego wykonanie jest po prostu mistrzowskie. Dojmujące jest także poczucie pełnej świadomości konsekwencji oddziaływania teatralnego dzieła. Wzięcia za nie odpowiedzialności przed widzem. Doświadczenie myślenia i tworzenia u Villqista jest znaczące, niejednorodne, dojrzałe i wszechstronne.

Pokazał, że nie przypadkiem znalazł się w tym miejscu, w którym się znalazł.



Agnieszka Markowska
Dziennik Teatralny Katowice
14 marca 2018
Spektakle
Conrad
Portrety
Ingmar Villqist