Ale o co Panu chodzi?
Piąta premiera roku 2010 w Teatrze Miejskim miała miejsce 9 kwietnia, na kilkanaście godzin przed tragediąNie rodzimy się kobietami, stajemy się nimi.
Mężczyzna kocha kobietę o tyle, o ile jest jego własnością, lęka się jej o tyle, o ile pozostaje inna.
Nie wydaliby się jednak karłami, gdyby nie kazano im być olbrzymami.
Człowiek wznosi się ponad zwierzę nie przez to, że daje życie, lecz że je ryzykuje; dlatego ludzkość wyżej stawia nie tę płeć, która rodzi, lecz tę, która zabija.
Simone de Beauvoir, Druga płeć
Mikołaj Grabowski: Aktor, jeśli wychodzi na scenę, nawet służąc za rodzaj instrumentu, to przez ten czas siłą rzeczy buduje jakiś spektakl, coś musi robić, jakoś się zachowywać, reagować na partnerów. Trzeba się jeszcze określić wobec publiczności... Z poszukiwań takich niekonwencjonalnych relacji urodził się spektakl, który przy okazji opowiadał o powstawaniu samego siebie. Szkoła pokazywała, jak się gra przyczynowo-skutkowo, najkrócej mówiąc. Żeby dobrze udawać kogoś innego, musisz najpierw zrobić to, potem tamto i tak dalej. A techniki muzyczne, łącznie z improwizacją, dawały zupełnie inny punkt wyjścia i potem dojścia. Schaeffer na przykład brał skrzypce i pokazywał: wcale nie musicie grać tylko smyczkiem jakichś nut. Ze skrzypiec można wydobyć całą masę różnych innych dźwięków: pukać w pudło, szarpać albo pocierać struny, skakać po nich. Aktor też ma w sobie mnóstwo innych możliwości niż tylko psychologiczne udawanie jakiejś napisanej postaci. Przecież każdy człowiek jest wspaniałym instrumentem do wydobywania nieskończonej ilości dźwięków, gestów, reakcji kontrolowanych czy niekontrolowanych, używając oddechu, małego palca, bezruchu, wrzasku, ciszy.
Tadeusz Nyczek , "Macki Schaeffera", Przekrój nr 22/04-06-2009
Zdystansowany Schaefferowski świat na przemian potęguje i dyskontuje zjawiska życiowe. Nawołując do formy, skutecznie od niej ucieka, pozostając w ciele, tworzy pozacielesną strukturę bytu. Kto śmiałby głosić prawdy niepodważalne, zostanie karykaturalnie obśmiany. Kto zdecydowałby się na przyjęcie jednej słusznej pozy, sprowadzony zostanie do instrumentalnych zachowań. Kto zacznie śmiać się z innych, może skończyć na płaczu nad sobą.
Teatr Miejski po 21 latach od głośnej w Gdyni gościnnej inscenizacji „Scenariusza dla trzech aktorów” w podstawowej dla tego spektaklu obsadzie: Jan Peszek, Mikołaj Grabowski i Andrzej Grabowski (prapremiera w tym składzie odbyła się 28 marca 1987 roku w Teatrze Stu w Krakowie), postanowił zmierzyć się z prowokacyjną ideą i materią tekstu Bogusława Schaeffera, multiinstrumentalisty, dla którego dźwięk, słowo, ciało i idea muszą się wzajemnie przyciągać i kreować. Legenda spółki Grabowscy&Peszek jest nadal żywa i niemożliwa do obalenia i chociaż ulega się pokusie porównywania, nic nie zmieni faktu, że krakowskie trio aktorskie „najdotkliwiej” pokazuje świat artystycznych, żywiołowych przeobrażeń. „Grać Schaefferem” to znaczy przekraczać samego siebie, w kompletnym obnażeniu przekazu, zaskakiwać widza, którego uważa się ze perfomatywnego uczestnika spektaklu, z którym tu i teraz wchodzi się w relacje. Spektatorzy muszą zmierzyć się z kombinatoryką przekazu, odczytując go jako poszukiwanie wolności w sztuce i w sobie. Czyżby Schaefferyzm doszedł do granicy szaleństwa? Nie, to teatr w teatrze.
28-letni reżyser gdyńskiej premiery Waldemar Raźniak poprowadził aktorów spokojnie, bez szczególnego szarżowania i odsłon. Skupił się na podstawowej wartości tekstu, najłatwiej odczytywanej przez widza, który reagował bardzo żywo przez całe przedstawienie. Improwizowane sytuacje w zamknięciu scenicznym małego foyer miały zachęcić widzów do żywej reakcji i nawiązania dialogu. To zazwyczaj kończyło się powodzeniem, chociaż nie prowokowano. Przedstawienie, podczas którego oczekuje się, że aktor da z siebie wszystko, miało w Miejskim kilka ciekawych scen i etiud, kiedy można było odczuć pewnego rodzaju świeżość teatralną. Najciekawiej zaprezentował się Rafał Kowal jako Drugi, „latający” kompozytor. Tę niełatwą przecież sztukę latania posiadł zaskakująco dobrze, gdy zsuwał się umiejętnie po filarze antresoli. Z ujmującą gracją stanął na głowie, by całkiem swobodnie podczytywać sobie Simone de Beauvoir i powoli dojść do przekonania, że tylko bycie kobietą określi go jako człowieka. Któż nie zgodziłby się z tak uzasadnionym poglądem?
Filip Frątczak jako Cze(trze)ci, artysta, bardzo sprawnie partnerował Kowalowi w parodiowaniu reżysera przedstawienia, w którego próbach obaj uczestniczyli. Nic nie uchodziło uwagi niespełnionego artysty, dlatego wchodził nieustannie w słowne potyczki z reżyserem, próbując udowodnić skostniałość jego poglądów na sztukę. Choć artystycznie niezaspokojony, nosił się z „pańska” i bez kompleksów, proponując raczej prymitywizm w sztuce i populizm. Parodiował ze smakiem i lekkością. Razem z Kowalem stworzyli tandem zdystansowanych wesołków.
Mariusz Żarnecki jako Pierwszy zagrał sztywniaka, reżysera, który nie ma autorytetu wśród aktorów, nie ma siły przebicia potrzebnej do zdynamizowania gry i przede wszystkim do puentowania scen. Dylematy artystyczne i formalne reżysera nie rozwiewają się wcale, mimo gotowości do otwartej konfrontacji z racjami aktorów pretendujących do miana kreatorów. Samotność reżysera staje się przejmująca, bo towarzyszy jej wyczerpanie emocjonalne i załamanie wieloletnich poglądów na teatr. Artystyczna wolność okupiona została frustracją i cierpieniem. Mariusz Żarnecki zagrał swoją rolę poprawnie, bo tylko w porządku werbalnym.
Bogusław Schaeffer ilustruje w swoich tekstach skomplikowanie egzystencjalne i filozoficzne człowieka i próbuje je zrozumieć poprzez dystans, śmiech, parodię, antykreację. Pokazując swoje postaci w działaniu, stara się te akty opisywać i tłumaczyć. U Waldemara Raźniaka zabrakło na pewno odwagi interpretacyjnej, pozwolił aktorom zagrać, ale nie rozsmakować się w poszukiwaniach przekazu. Pokazał tekst Schaeffera jako źródło artystycznych smaków i oczekiwań, lecz nie wyszedł poza bezpieczną formę. Nie skorzystał ze wskazówek Richarda Schechnera, autora „Performatyki”, będącej inspiracją tekstową do tego spektaklu. Spory artystyczne nie osiągnęły temperatury niezbędnej do zajęcia przez widza pogłębionego stanowiska w sprawie sztuki. Widz jednak otrzymał wieczorową porą sporą dawkę rozrywki, która poza teatrem ginie szybko.
Premierowa publiczność żywo i chętnie uczestniczyła w spektaklu. Często wybuchała salwami śmiechu, podpowiadała aktorom, a niektórzy wręcz zapominali się, komentując na głos wydarzenia na scenie – prawie jak podczas oglądania filmów w rodzinnym gronie. Teatr Miejski drugi raz z kolei ( po „Ostatniej taśmie”) zmierzył się z legendą polskiej sceny. Zawsze zastanawiam się nad genezą coverów – po co artyści sięgają po nieswoje utwory ? Jedynym powodem, który uzasadnia taką kradzież, jest dla mnie znalezienie czegoś prawdziwie nowego, czego pierwotny właściciel nie potrafił, nie mógł lub nie chciał ukazać. Po co w Gdyni zmierzono się więc z arcyklasykiem polskiego teatru ?
Teatr Miejski ambitnie realizuje swoją misję – ten niezamożny, mówiąc bardzo delikatnie, teatr, przedstawił nam w tym roku kalendarzowym już piątą premierę ! Po raz kolejny jest to jednak spektakl „saute”, opierający się przede wszystkim na grze aktorów i ukazującym jaskrawo ich wzloty i upadki. Młody reżyser powinien więcej wycisnąć z doświadczonych aktorów, zdecydowanie zabrakło pomysłów i zaskoczeń. I choć tekst Schaeffera trochę już przyblakł ( np. nużący był rozbudowany fragment schaefferiański w wykonaniu Rafała Kowala), to każdy, kto jeszcze nie miał przyjemności spotkania z tekstem Schaeffera na żywo, powinien wybrać się na „Scenariusz...”. Ja jednak wolę jeszcze raz zobaczyć „oryginał”.
Katarzyna Wysocka
Gazeta Świetojanska1
20 kwietnia 2010