Alexander w cieniu lalki

O ile przenoszenie dzieł światowej kinematografii na scenę teatralną zawsze jest dla reżysera wyzwaniem, o tyle pomysł zmierzenia się z obsypanym nagrodami filmem Ingmara Bergmana, który przeszedł do historii kina, wydaje się karkołomny. Tym bardziej, że jedyna wersja obrazu, którą Bergman uważał za obowiązującą trwa ponad pięć godzin.

Zadania podjęła się jednak odważna (a nawet brawurowa w swoich scenicznych szarżach) reżyser-wizjonerka, Justyna Celeda. Byłam zatem spokojna o to, co zobaczę. Gotowa zanurzyć się w opowieści jak w starym, wygodnym łożu z baldachimem pełnym kryształowych paciorków, które nawet z pojedynczego promienia światła potrafią wyczarować tęczę. Rzeczywiście trafiłam do świata baśni, ale była to baśń rozrośnięta do dwóch tomów i oglądana raczej przez przydymione szkło niż przez szklaną kulkę.

Historia Emilii Ekdahl i jej dzieci rozgrywająca się na tle losów dwóch rodów – radosnych, otwartych i zamożnych Ekdahlów oraz chłodnych, żyjących w ascezie Vergérusów, została przedstawiona przez Celedę z niebywałym rozmachem. Na scenie wystąpiło aż 20 aktorów! Zaangażowano prawie cały zespół szczecińskiego Teatru Współczesnego, co niewątpliwie przyczyniło się do zbudowania wyjątkowej, silnie emocjonalnej atmosfery, wiarygodnie odzwierciedlającej więzi pomiędzy bohaterami sztuki. Wspaniale odwzorowano też realia pierwszej dekady XX wieku. Widzowie mogli podziwiać stroje rodem z epoki, zaprojektowane przez Grzegorza Małeckiego i uszyte specjalnie na potrzeby przedstawienia (obok szumu płynących nad podłogą sukni i iskierek tańczących w brylantowych kolczykach, do wyobraźni odbiorców przemawiały same, ujawnione w zapowiedziach, statystyki – podobno wyprodukowano po 120 detali kostiumów damskich i męskich, a do strojów przyszyto aż 364 guziki).

Małecki stworzył również bogatą i zaskakującą scenografię, która – niczym magiczne pudło iluzjonisty – raz po raz odkrywała przed publicznością swoje kolejne sekrety. Na deskach Teatru Współczesnego wzniesiono dom z wejściem na piętro, łóżkami i kanapami wyjeżdżającymi i chowającymi się jak szuflady komody. Gdy zaś w jednej ze scen bohaterowie zasiadali do wigilijnej wieczerzy z sufitu nieoczekiwanie spłynął wielki, suto zastawiony stół. Zabiegi te nie zostały jednak obliczone wyłącznie na wywołanie zdumienia i zintensyfikowanie bodźców odbieranych przez widzów. Ich najważniejszym zadaniem było szybkie przeskakiwanie do kolejnych wątków, żonglowanie czasem i przestrzenią, dzięki któremu realizatorom udało się nadążyć za tokiem zawiłej, a miejscami mocno metaforycznej opowieści Bergmana o losach Fanny i Alexandra.

Dzięki kurtynie wkomponowanej w scenografię, wykorzystaniu lalek, dodaniu odpowiedniego dźwiękowego tła (naśladującego m.in. aplauz publiczności) i innym ciekawym rozwiązaniom Celeda poczyniła ponadto odwołanie do koncepcji theatrum mundi, które pojawiło się wprawdzie również w oryginalnym dziele, ale tu na scenie, w połączeniu ze słowami Emilii Ekdahl (wyznającej, iż jako aktorka tak często odgrywała emocje i procesy myślowe różnych postaci, że w końcu przestała odróżniać je od własnych), zyskało większą głębię. Rozmyła granice pomiędzy tym, co rzeczywiste a tym, co zmyślone, sprawiając, że każdy odbiorca musiał sam odpowiedzieć sobie na pytanie, które wydarzenia naprawdę mają miejsce, a które są tylko tylnymi drzwiami, przez jakie wiedzie i wyprowadza odbiorców na manowce wyobraźnia małych bohaterów.

Niestety pragnienie doskoczenia do wysoko zawieszonej przez Bergmana poprzeczki położyło się cieniem na kilku aspektach scenicznej realizacji „Fanny i Alexandra". Najsłabszą stroną spektaklu okazała się jego długość. Ponad cztery godziny śledzenia losów tytułowych bohaterów pozwoliły wprawdzie wczuć się w klimat epoki oraz dostrzec kontrast i pojąć skalę zderzenia dwóch światów, w których przychodzi kolejno żyć dzieciom Emilii. Zarówno w kinowej, jak i teatralnej wersji tej opowieści nie brakuje jednak scen, a nawet całych wątków, które można było wyciąć lub skrócić bez większych strat dla fabuły (jak historia Carla i Lydii czy bardzo rozciągnięte sceny obchodów świąt Bożego Narodzenia).

Nie do końca trafionym zabiegiem okazało się też – w moim odczuciu – zastąpienie dwojga głównych bohaterów lalkami. W filmie Alexander jest najważniejszą postacią i to głównie z jego perspektywy przyglądamy się poszczególnym wydarzeniom. Piękne sny i dziecięce marzenia mieszają się dzięki temu z rzeczywistością, a świat przedstawiony nabiera baśniowego charakteru, przypominając magiczne wnętrze szklanej kulki. Lalki nie mają niestety takiej mocy, ich oczy pozostają martwe. W przedstawieniu Celedy to matka wysuwa się na pierwszy plan, przez co baśniowa stylistyka nie wydaje się już tak uzasadniona i okazuje się nietrwała. Co więcej, lalki są prowadzone przez aktorów, którzy równie świetnie radzą sobie z kreowaniem postaci dzieci w chwilach, gdy za całe narzędzie służy im ich własne ciało (szczególnie duże wrażenie wywarła na mnie gra Jakuba Goli). Wydają się one zatem zbędnym rekwizytem, który ogranicza aktorów i przysłania ich potencjał. Ocena tego zabiegu jest już jednak kwestią indywidualną. Myślę, że część widzów ustosunkowałaby się do niego inaczej.

Pomimo pewnych wad „Fanny i Alexander" to spektakl, który zdecydowanie warto zobaczyć, zwłaszcza w okresie przedświątecznym. Występujący w nim aktorzy błyszczą (na słowa uznania zasłużył m.in. Paweł Niczewski w roli rubasznego, uroczego Gustava), nowoczesne sceniczne rozwiązania uwodzą i pozwalają na nowo zachwycić się magicznym obliczem teatru, między wierszami wybrzmiewa kilka zapadających w pamięć, niebanalnych prawd, a ukazana na scenie atmosfera rodzinnych świąt przywołuje najpiękniejsze zimowe wspomnienia z dzieciństwa.



Agnieszka Moroz
Dziennik Teatralny Szczecin
24 listopada 2018
Spektakle
Fanny i Alexander
Portrety
Justyna Celeda