Amerykańskie odkrycia i odkrywanie Ameryki

Być może, że skrajnie realistyczny nurt jest czymś świeżym i - w prawdziwym rozumieniu słowa - postępowym we współczesnej sztuce amerykańskiej. Podobno pu­bliczność teatrów Broadway'u pa­sjonuje się dramatami, w których wszystko jest "jak w życiu". A więc: jeśli kran - to leje się z niego wo­da, jeśli odkurzacz - to warczy aż uszy puchną, jeśli zupa na stole - to się z niej dymi.

Dla nas ten sposób pojmowania sztuki - t. zw. odbicie rzeczywi­stości - bynajmniej nie jest nowy i nie mamy skłonności wynosić go nad inne. Wiemy również, że Ame­rykanie nie wymyślili go, tylko adaptowali dla swoich potrzeb ze wzorów Stanisławskiego. Mają oni oczywiście pełne prawo robić takie odkrycia, jakie im są przydatne, ale to nie powód, aby z entuzjazmem odkrywać ich nieoryginalne odkry­cia.

Takim właśnie odkrywaniem Ame­ryki było wystawienie w teatrze "Wybrzeże" (na scenie gdyńskiej) sztuki Michael'a Gazzo "Kapelusz pełen deszczu". Tytuł, efekciarski i bez pokrycia, dość dobrze charakte­ryzuje całą sztuką. Wszystko tu jest obliczone na efekt, na szokowanie, pour epater le bourgois. A pokrycie? Czysto słowne, w zamierzeniu może troszkę metaforyczne.

Krótko mówiąc autor proponuje tezę, że narkomania to brzydka rzecz. Udokumentowaniu tej od­krywczej myśli służą drgawki, skur­cze, przewracanie się bohatera-narkomana, brutalność i bezwzględność handlarzy narkotykami, wstrząsają­ca historia wojenna, trójkąt mał­żeński, poronienie niemal na oczach widzów i wiele jeszcze innych ta­kich rzeczy. Ponieważ to, co poka­zano, jest absolutnie dosłowne, tru­dno w ostatecznym rachunku oprzeć się wrażeniu płaskości. W każdym razie widz nie musi tu nic myśleć, bo wszystko podano mu na talerzu i to w zawiesistym sosie.

Nie chodzi o to, abyśmy unikali surowego konfrontowania z życiem. Ale sztuka współczesna, wydaje się, powinna mieć coś więcej do zapro­ponowania odbiorcy, niż to, że nar­komania jest brzydka.

Bogato w programie cytowani krytycy amerykańscy podnoszą wa­lory "Kapelusza" podkreślając je­dnocześnie, że jest to sztuka typowa dla modnego obecnie w Ameryce "neo-weryzmu". Ciekawe, że ten "neo-weryzm" interesuje się przede wszystkim ludźmi w jakiś sposób wykolejonymi.

Może dobrze się stało, że pokazano nam coś z kuchni Broadway'u, cho­ciaż to kuchnia ani szczególnie sma­czna ani nawet pożywna. Warto jednak ją poznać po prostu po to, aby wiedzieć, co w niej gotują. Na­tomiast dziwne, że właśnie tę sztukę prezentował teatr "Wybrzeża" na fe­stiwalu teatrów Polski północnej w Toruniu. Co prawda, w Gdyni zy­skała ona sukces kasowy, ale wia­domo, jak zawodnym miernikiem wartości sztuki jest kasa.

Na dobro gdyńskiego przedsta­wienia trzeba zapisać dobrą na ogół grę aktorską, zwłaszcza Mirosławy Dubrawskiej (Celia), Edmunda Fettinga (Polo) i Leona Załugi (Apples). Gorzej natomiast powiodło się Zbigniewowi Cybulskiemu, który jako Johnny (narkoman) wił się na scenie do przesytu. Tak zapewne powinien grać aktor renomowanego broadway'owskiego teatru, ale przecież nie koniecznie to, co dobre jest tam, musi być dobre tu.

W sumie: chyba lepiej nie odkry­wać Ameryki w tym, co tak znowu nie jest warte odkrywania, a przede wszystkim tych odkryć nie cele­brować.

___

Encyklopedia Teatru Polskiego



Jordan Koźlikowski
Pomorze
1 sierpnia 1959
Portrety
Andrzej Wajda