Andrzej Poniedzielski-partyzant z kielecczyzny

Na wieczory autorskie chodzi się po to, aby nacieszyć duszę bliskością lubianego artysty lub, w przypadku egzystencjalnej niebytności zainteresowanego, wspominać jego osobę poprzez twórczość. W przypadku artystów związanych z teatrem satyrycznym, zwłaszcza tych żyjących artystów, dochodzi jeszcze obietnica rozrywkowo spędzonego wieczoru. Do tego dołóżmy sporą dawkę dystansu do świata i samego siebie oraz przenikającą wszystko, nieco cierpką, melancholię.

To wszystko zamknijmy w przestrzeni większego salonu, w którym jakimś cudem zmieściło się siedemdziesiąt kilka osób, które po dwóch godzinach wyjdą rozweselone, ale i zamyślone zarazem.

Na tym torciku króluje tylko jedna wisienka - Andrzej Poniedzielski.

Jeszcze chwilę temu zastanawiałem się, czy jest sens pisać coś jeszcze. Wiele osób podzielałoby mój pogląd, że dwa ostatnie słowa poprzedniego akapitu wystarczą, by w całości oddać atmosferę i nastrój panujący w Teatrze Polskim w Szczecinie, gdy na scenę Czarnego Kota Rudego wszedł Poniedzielski właśnie. Niestety wątpię, aby moja redaktorka należała do tych osób, dlatego też postaram się zobrazować przebieg tego sympatycznego wieczoru. 

Zaczęło się nieco kokieteryjnie. Krótka zapowiedź artysty zaowocowała dłuższym wystąpieniem przeplatanym wątkami autobiograficznymi i - jak na artystę kabaretowego przystało - okraszoną zabawnymi anegdotami. A więc było trochę o piosence studenckiej, trochę o życiu studenta i trochę o ówczesnym systemie politycznym. Wszystko to popiliśmy piosenką autorską, zaśpiewaną przy gitary akompaniamencie własnym. Później było coraz weselej. Ale po szczegóły odsyłam Was na kolejne spotkania z Andrzejem Poniedzielskim w Teatrze Polskim. 

Fenomen Andrzeja Poniedzielskiego polega przede wszystkim na jego niesamowitym talencie łączenia żartu z zadumą. Wieczór w jego towarzystwie był swoistym zagłębieniem się w samego siebie, ale z zachowaniem dystansu. Najlepiej zobrazowały to słowa jego piosenki, w której mowa o "zatrzymaniu się na bardziej ostrym zakręcie i niech diabli wezmą wszystko". I tak właśnie było. W ciemnej sali Czarnego Kota Rudego porzuciliśmy na chwilę sprawy dnia codziennego, by zanurzyć się w poetyckie rozważania nad sensem życia, różnicą pokoleń i płci, nad młodością, starością, przemijaniem…

I - mimo że co chwila zanosiliśmy się śmiechem - było w tym występie coś z pouczenia. Poniedzielski dał nam wieczór satyryczny samych siebie.

Fakt, że na sali miejsca wolne można było policzyć na palcach jednej ręki, konkretnie na trzech palcach, świadczć może i o renesansie poezji i tego, co można nazwać twórczością bardów. Bo tak właśnie przedstawia się twórczość Andrzeja Poniedzielskiego - poeta, pieśniarza, satyryka, którego kwiecista i nieziemsko łagodna mowa wszędzie zbiera gromkie brawa. Jest w niej coś z romantycznych korzeni polskiej twórczości. Na pierwszych stronach gazet są kolorowe zdjęcia pseudo-zachodnich gwiazd o talentach (co najmniej) dyskusyjnych, ale tak naprawdę kochamy tych, którzy potrafią wprawić nas w zadumę. Pokazać nam wyraźnie nasze przywary i niedoskonałości i uczynić z nich temat wiersza czy piosenki. Dzięki temu właśnie nasze życie staje się ciekawsze. Zaczynamy się czuć wyjątkowo. Młodość nadchodzi z wiekiem. Młodość przemija z wiekiem. Te antonimy najlepiej oddają klimat wieczoru autorskiego Andrzeja Poniedzielskiego. Jest w nich nadzieja, ale też jakieś ponaglenie.  

Ufam jedynie, że jeszcze długo będzie nam dane zapadać w satyryczną zadumę dzięki takim właśnie artystom. Tak, jak partyzanci z kielecczyzny wymieniali swoje „ogródki militarne”, tak  ja mam nadzieję, iż Andrzej Poniedzielski nie zaprzestanie swego artystycznego pochodu, a jedynie (ewentualnie) wymieni jego asortyment, bo któż inny potrafi tak opowiadać o zdziwionych wronach ostrzelanych z karabinu, które odleciały by umrzeć?



Domicjan Maraszkiewicz
Dziennik Teatralny Szczecin
11 maja 2009