Another day in the West, czyli selfie w cieniu Mordoru

Lokatorzy mokotowskiej kawalerki to para trzydziestolatków. Maria i Filip są przedstawicielami pokolenia, które śpi z telefonem komórkowym, a materiały do prac magisterskich zbiera czytając googla. Może dlatego telewizyjny komentarz o inwazji Rosji na Łotwę zda im się abstrakcyjny.

O większy ból głowy przyprawi ich prędzej zbyt niemrawa dostawa jedzenia, jakie zamówili poprzez portal Gastronauta. Trzydziestolatków martwi zwłaszcza to, że mieszkają w drugiej strefie miejskiej, za którą przy dowozie trzeba płacić więcej niż za pierwszą.

Sztukę Jędrzeja Napiecka „Another day in the West" wystawiono właśnie w teatrze „Druga strefa". Autorzy dramatu awizują ją jako rzecz o seksie, jedzeniu i polityce międzynarodowej. Zdecydowanie przeważa środkowy z tych składników. Dwóch pozostałych zabrakło. Być może autor zapomniał ich dopisać bądź też stały się ofiarami reżyserskiej eliminacji. Trudno przesądzić, czy wyszło ze szkodą dla widowiska. Jest ono i bez tego tyleż zagmatwane w formie, co dość infantylne w warstwie intelektualnej. „Reżyser, scenograf, choreograf i aktor Sylwester Biraga tworząc wielopłaszczyznową, dynamiczną akcję, wykorzystał talent i predyspozycje aktorów głównych ról, pokazał wspaniale aktualność poruszanych problemów, elementy filozoficznej narracji prezentując swój talent inscenizatorski czyniąc dramat niezwykle atrakcyjnym"-czytamy niezbyt skromny opis inscenizacji.

Nie sposób się jednak oprzeć wrażeniu, że mamy do czynienia jedynie ze szkicem czegoś, co mogłoby od biedy zgłaszać pretensje poszukiwań „elementów filozoficznej narracji". Autorzy sztuki zmierzają w tych poszukiwaniach bardzo niemrawo i niekonsekwentnie. Przykładem niech będzie scena, w której Filip, porzuciwszy na chwilę swojego iphona służącego do robienia selfie, gorliwie intonuje „Międzynarodówkę". Może wzorem Che Guevary nie miałby ochoty umierać we własnym łóżku, póki ten świat jest taki, jaki jest? Widząc jednak brak rezonansu na ustach widzów, raptownie ustaje w swoim wokalnym zapale. Teatr „Druga Strefa" symbolicznie mieści się w archaicznym budynku jaskrawo kontrastującym ze znajdującym się nieopodal supernowoczesnym Mordorem, enklawą stołecznych korporacji. Prosiło się zatem o wystawienie w tym miejscu sztuki objaśniającej ewenement obumierania w duszach trzydziestolatków postaw nonkonformistycznych i zatracaniu się w zawodowym wyścigu szczurów.

Przed tak postawionym zadaniem twórcy spektaklu jednak solidarnie zrejterowali. Rzucając ręcznik na ziemię ustawił się zwłaszcza Sylwester Biraga w roli dyspozytora scenicznego, ubierającego wyblakłe dość postaci w sztafaż przypadkowych rekwizytów oraz banalnej symboliki. Niewykluczone, że pole, które oddał bez walki reżyser opuszczone zostało już wcześniej przez autora scenariusza, gdyż ten ostatni nie zagwarantował odpowiednich wartości literackich ani formalnych. Dialogi płynące ze sceny do odkrywczych nie należą. „Kobiety nie potrafią dobrze nic nie robić" – westchnie Filip. Niejako w polemice z tą tezą Maria dziarsko odtańczy figury z Jeziora Łabędziego. „Celibat to gwarancja miłości" – westchnie zrezygnowany mężczyzna. Spotyka się wtedy z aktem strzelistym pod postacią dość zawiłej ekspiacji, w której nie tyle przesłanie zda się istotne. Wypowiadająca ją Maria odziana w biało - czerwony woal gęsto gubi wokół siebie jego nitki. Zasłane nimi deski teatru „Druga Strefa" mają zapewne wyrazić jakieś zagadkowo głębokie przesłanie reżyserskie.

Trudno jednak przesądzić, jakie najbardziej. „.Autor zastosował oryginalne połączenie narracji życia codziennego młodego pokolenia z wyimaginowanym, ekstrapolacyjnym czasem fantazji o agresji sąsiadującego z Polską kraju. Połączenia wulgarności wypowiedzi z marzeniami o wielkiej miłości" – przekonuje sceniczny folder reklamowy. Nietrudno jednak dowieść, że najistotniejszym problemem rozstrzyganym w teatrze „Druga Strefa" jest ten, jak za dowóz jedzenia od Chińczyka zmieścić się w taryfie strefy pierwszej.



Tomasz Misiewicz
Dziennik Teatralny Warszawa
22 marca 2017
Portrety
Sylwester Biraga