Archeologia dramatyczna w Rampie

Najnowszy spektakl, który zagościł na afiszu Teatru Rampa 30 września, można by ocenić krótko: świetny tekst, świetny klimat farsowo-wodewilowy, świetni aktorzy. Na "Pińskiej szlachcie" w reżyserii Mikałaja Pinihina nie sposób się nudzić - widz spędza udany wieczór w teatrze, oglądając lekką komedię zbudowaną na kanwie absurdalnego sporu między dwiema rodzinami.

Taka ocena, pochlebna przecież, jest jednak szalenie krzywdząca i powierzchowna, gdyż od razu ustawia „Pińską szlachtę” w długim szeregu spektakli, które są wprawdzie fantastycznie zrobione, ale wyłącznie dla celów ludycznych, rozrywkowych. Trzeba kategorycznie zaprotestować przeciwko takiemu etykietowaniu. W przedstawieniu Pinihina aspekt zabawowy jest tylko jednym z wymiarów dzieła – ważnym jedynie w obrębie samej sztuki. Tymczasem przy ocenie należy także uwzględnić czynniki zewnętrzne, które oświetlają spektakl i całkowicie zmieniają optykę patrzenia widza. Właśnie ta szeroka rama interpretacyjna oraz niezaprzeczalne wartości artystyczne sprawiają, że „Pińskiej szlachcie” wypada nadać sankcję wyjątkowości: w żadnym teatrze w Polsce na chwilę obecną nie pokazuje się niczego podobnego.

Na początku było słowo. A właściwie wiele słów, które wyszły spod pióra Wincentego Dunina-Marcinkiewicza. Konia z rzędem temu, kto kiedykolwiek słyszał o takim pisarzu. Owszem, nazwisko wywołuje skojarzenia z feministyczną pisarką oraz niedawnym premierem RP, ale w połączeniu wywołuje konsternację. Nawet Jan Prochyra, dyrektor artystyczny Rampy, wspomina, że zarówno on sam, jak i parę autorytetów w pierwszej chwili nie mieli pojęcia, do której szufladki należy włożyć tajemniczą osobę Dunina-Marcinkiewicza – a cóż dopiero zwykli śmiertelnicy.

A przecież postać to niepospolita. Pisarz z Lucynki, żyjący w latach 1806-1884 na kresach I Najjaśniejszej Rzeczpospolitej, zajmuje w pamięci kulturalnej Białorusi status klasyka. Popularyzował język białoruski w literaturze; opisując życie wiejskiego ludu, jednocześnie przecierał szlaki późniejszym twórcom. Byłoby jednak błędem potraktować Dunin-Marcinkiewicza jako autora stricte białoruskiego, ponieważ pisał także po polsku. Stworzył dwujęzyczne libretto do opery „Sielanka”, dwujęzyczny zbiór wierszy „Dudarz białoruski, czyli wszystkiego po trosze”, a także przetłumaczył na białoruski dwie pierwsze księgi „Pana Tadeusza” (które zresztą skonfiskowano i spalono). Trudno więc jednoznacznie wyrokować w sprawie przynależności narodowej twórcy, tym bardziej, że podwójna tożsamość nie była niczym niezwykłym w multikulturowej Rzeczpospolitej Obojga Narodów. 

Choć Dunin-Marcinkiewicz miał korzenie i polskie, i białoruskie, u naszych sąsiadów zapisał się złotymi zgłoskami w historii literatury, natomiast nad Wisłą słuch o nim zaginął. Jego dorobek przepadł z kretesem w odmętach przeszłości. Oczywiście, taki wyrok dziejowy bywa sprawiedliwy w wypadku literackich miernot, grafomanów bez instynktu samozachowawczego, dla których artystyczny parnas jest marzeniem ściętej głowy. Pytanie, czy te cechy odnoszą się do twórczości Dunina-Marcinkiewicza. Odpowiedzi dostarcza spektakl wystawiony w Teatrze Rampa.

„Pińska szlachta” to doskonała farsa obyczajowa, satyra na XIX-wieczną szlachecką społeczność, która natrętnie przywołuje skojarzenia z Fredrowską „Zemstą”. Marysia kocha Grzesia, Grześ kocha Marysię, a jednak złączyć się nie mogą. Na przeszkodzie szczęśliwemu małżeństwu stają niesnaski między rodzinami młodej pary. Ojciec chłopaka, Iwan Ciuchaj-Lipski, określił ojca dziewczyny, Cichona Protasowickiego, obelżywym mianem „kmiota”, podając tym samym w wątpliwość jego przynależność do stanu szlacheckiego. Śmiertelnie obrażony obywatel piński broni swojego honoru za pomocą pięści, co w najmniejszym stopniu nie wpływa na poprawę stosunków między stronami. O dobrowolnej zgodzie nie ma mowy, a cała sytuacja wpędza Marysię i Grzesia w czarną rozpacz. Tym bardziej, że w konkury uderza również leciwy Charyton Kutorha, któremu rodzice Marysi okazują znacznie większą przychylność…

Jedynym sposobem zakończenia sporu jest oddanie go pod jurysdykcję asesora sądowego, Kruczkowa. Kruczkow jeździ wraz ze swoim kancelistą oraz dziesiętnikiem po kraju, aby w pocie czoła wymierzać sprawiedliwość w imieniu państwa. W trakcie kuriozalnego procesu wychodzi na jaw, co asesor rozumie pod tym pojęciem. Prawda materialna tak naprawdę niewiele go obchodzi, toteż feruje wyroki wyłącznie podług własnego widzimisię. Rozstrzyganie spraw traktuje jako niewyczerpane źródło dochodu. Jego chciwość przechodzi ludzkie pojęcie, podobnie jak doskonała głupota i bezmyślność, co w konsekwencji prowadzi do cudnej urody scen: Kruczkow chętnie nakłada grzywny na przykład na świadków, którzy nie widzieli zdarzenia omawianego w trakcie rozprawy. Dzięki swojej zaradności wyjeżdża z Pińska wozem obładowanym wszelkimi dobrami, aż dziw, że osie wytrzymały. Nie pierwszy i nie ostatni raz, gdyż wrodzone intryganctwo każe mu zadbać o pojawienie się kolejnej sprawy do osądzenia.

Dunin-Marcinkiewicz świetnie sparodiował zarówno określoną grupę społeczną, jak i mechanizmy władzy. Napisał lekką w formie rzecz o typowych przywarach: pieniactwie, zamiłowaniu do awantur, bezgranicznej pazerności, oślim uporze, zaślepieniu, głupocie, wykorzystywaniu stanowisk do pomnażania majątku… Czyli o wszystkim, co znamy z własnej obserwacji, bo wydaje się, że te cechy ludzkiego gatunku pozostaną niezmienne do końca świata. Albo i jeden dzień dłużej.

W tej sztuce absurd goni absurd, zaś komizm sytuacyjny oraz komizm postaci najzupełniej dorównuje najlepszym wzorcom farsowym. Próżno jednak szukać nazwiska białoruskiego Fredry wśród polskich komediopisarzy, dlatego „Pińska szlachta” jest naprawdę sensacyjnym odkryciem, spektaklem, który być może pozwoli wydobyć dzieła Dunin-Marcinkiewicza z mroków niepamięci.

A jednak to wciąż za mało, by mieć podstawę twierdzić, że ta prapremiera była wyjątkowym artefaktem na polskiej scenie. W końcu każdy może przeprowadzić literackie poszukiwania archeologiczne i wystawić dramat, o którym żaden szanujący się człowiek nigdy nie słyszał.

Na kształt „Pińskiej szlachty” bez wątpienia wpłynął również fakt, że Teatr Rampa zaprosił do współpracy białoruskich twórców. Spektakl wyreżyserował Mikałaj Pinihin, na co dzień dyrektor Teatru Narodowego im. Janki Kupały w Mińsku. Białorusini stworzyli scenografię (Volha Mackiewicz) oraz muzykę (Andrej Zubrycz). Pieśni napisał Uładzimir Niaklajeu, które następnie przetłumaczył Czesław Seniuch.

Pinihin wykorzystał do maksimum potencjał, jaki powstał w wyniku zetknięcia kultury polskiej i białoruskiej. Choć miał do dyspozycji wielu znakomitych aktorów z Rampy (w tym miejscu należałoby wymienić właściwie wszystkich grających w „Pińskiej szlachcie”, ponieważ każdy z artystów był po swojemu zachwycający), główną rolę powierzył swojemu rodakowi, Wiktarowi Manajeu, którego występ można skomentować krótko: chapeau bas! Manajeu jako Kruczkow okazał się bezkonkurencyjny, czarował każdym gestem i każdym słowem. Wykreował barwną, arcykomiczną postać asesora, który potrafi być zarówno surowym urzędnikiem ustawiającym ludzi po kątach, jak i dziecinnym, śmiesznym bohaterem wyjętym z kreskówki (vide: scena z reżyserowaniem zaręczyn Marysi i Grzesia).

Tych akcentów białoruskich nagromadzono w przedstawieniu całkiem sporo, poczynając od szlacheckich strojów, poprzez rzewne i wesołe pieśni, a na zaciąganiu słów na modłę wschodnią – kończąc. Polska publiczność miała więc wyjątkową szansę, by zetknąć się z kulturą sąsiadów. To, co jest trudne do zrealizowania na szczeblu politycznym, nagle staje się możliwe na scenie. W teatrze triumfuje sztuka, która nie znosi jakichkolwiek ograniczeń kulturowych, dzielenia na swoich i obcych (z okazji prapremiery „Pińskiej szlachty” zorganizowano w Galerii Rampy wystawę malarstwa oraz grafiki artystów białoruskich).

Oczywiście, byłoby szaleństwem oczekiwać, że sztuka może być zupełnie neutralna i że zajmie się tylko własnymi sprawami, stroniąc od angażowania się w sprawy polityczne. Wystawienie „Pińskiej szlachty” właśnie teraz można również odczytywać jako określoną manifestację ideową. 19 grudnia na autokratycznej (niektórzy twierdzą, że ustrój ociera się wręcz o totalitaryzm) Białorusi odbędą się wybory prezydenckie, których niekwestionowanym faworytem jest Aleksander Łukaszenka. Ale startuje w nich także Uładzimir Niaklajeu – autor pieśni w spektaklu, działacz opozycyjny, bojownik o wolność i demokrację, który od jakiegoś czasu prowadzi kampanię społeczną pod hasłem „Mów Prawdę!”. Najpewniej ten gest poparcia nie będzie miał żadnego wpływu na sytuację polityczną na Białorusi, ale dobrze, że ktoś potrafił go wykonać i to jeszcze w taki, a nie inny sposób.

„Pińską szlachtę” warto zobaczyć dla wielu powodów. Jedni zachwycą się dowcipną fabułą, drudzy – rewelacyjnym głosem Olgi Szomańskiej. Inni, zainteresowani odkrywaniem nieznanych dzieł albo zaciekawieni kulturą białoruską, poznają osobę Wincentego Dunin-Marcinkiewicza. Niezależnie od rodzaju motywacji warto zobaczyć ten niezwykły spektakl.



Monika Wycykał
Dziennik Teatralny
4 października 2010
Spektakle
Pińska szlachta