Arcydzieło bez wyrazu

Krzysztof Babicki przeniósł "Biesy" Fiodora Dostojewskiego na deski Teatru Miejskiego. Proza Dostojewskiego okazała się trudnym egzaminem dla reżysera, a zwłaszcza dla aktorów.

Przychodzą mi do głowy dwie odpowiedzi na pytanie, z jakich powodów dyrektor Teatru Miejskiego, Krzysztof Babicki, zdecydował się wprowadzić do repertuaru gdyńskiej sceny "Biesy" Fiodora Dostojewskiego. Mógł - to pierwsza odpowiedź - chcieć się podzielić z widzami jakąś nową propozycją odczytania słynnej powieści Dostojewskiego. Mógł także - to odpowiedź druga - chcieć skonfrontować zespół Teatru Miejskiego z tym arcydziełem. Odpowiedzi oczywiście nie wykluczają się, mogło być i tak i tak. W każdym razie - i w jednym, i drugim przypadku gdyńskie "Biesy" pozostawiają, powiedzmy, niedosyt.

Proroctwo o przeszłości

Napisane przez Dostojewskiego w latach 70. XIX wieku "Biesy" zwykło się traktować jako genialną przepowiednię wieku XX i jego totalitaryzmów. Z gdyńskiego spektaklu nie wyniosłem wrażenia, że Babicki do tego "kanonicznego" odczytania coś dodał. Owa aktualność wypowiedziana została zresztą w sposób najłatwiejszy, bo poprzez kostium. Nie chciałbym przy tym dostać na maturze pytania, według jakiego klucza Sławomir Smolorz dobrał ubrania poszczególnym bohaterom, bo bym maturę oblał. W przypadku Szigalewa (dziwnie martwo granego przez Piotra Michalskiego) kostium jest jednak aż nadto czytelny: pół-mundurowa bluza, jak u maoisty czy członka Czerwonych Khmerów, leży jak ulał na tym proroku powszechnej równości osiągniętej dzięki totalnej niewoli.

Tyle że... XX wiek i jego totalitaryzmy dawno już, dziękować Bogu, mamy za sobą. Żyjemy dziś w Europie w postreligijnych czasach, a nie czasach nieśmiało kiełkującego ateizmu, czym zajmował się Dostojewski. Jak do współczesnej duchowej pustyni, w jaką zamienia się Europa, mają się idee Dostojewskiego? Jak mają się do współczesnej Rosji, która za bolszewizmu przeżyła czas biesów, a dziś, no właśnie, dzięki temu oczyściła się, jak prorokował w powieści stary Stiepan Trofimowicz (gościnnie Jerzy Kiszkis), czy pozostała zarażona tą samą chorobą? Chciałoby się, by reżyser postawił np. takie pytania. Ale Babicki ich nie stawia.

Jednogłosowa polifonia

Jak to ładnie nazwał pewien badacz Dostojewskiego, jego powieści mają charakter polifoniczny. Czyli - bohaterowie, uosabiający różne idee, funkcjonują na równych prawach, jak głosy w polifonicznej kompozycji. Kiedy więc przenosi się powieść Dostojewskiego na scenę, trzeba o tę wielogłosowość zadbać. A do tego trzeba mieć aktorów. Zespół Teatru Miejskiego takim wielogłosowym instrumentem w tym przedstawieniu nie jest.

Szymon Sędrowski gra Stawrogina na jednej głównie strunie: sztywnej wyniosłości. Dariusz Szymaniak tylko w końcowej scenie, przed samobójstwem, pokazuje wewnętrzne rozwibrowanie Kiryłowa. Członkowie "grupy" Piotra Wierchowieńskiego... nie, lepiej już zatrzymać się przy samym Wierchowieńskim.

Maciej Wizner stworzył intrygującą postać. Stale drobiący kroczkami, zagadujący zza pleców, uwodzący, świadom tego, że jest nikczemną kreaturą, ale mający dość sprytu, by wykorzystać charyzmę innych. Tak, bies, ale niemający w sobie niczego demonicznego. Symbol nikczemności, jaką utytła się każda idea, kiedy próbujemy ją urzeczywistnić...

Gdyby inni aktorzy stworzyli podobne role, ten spektakl żyłby i pulsował. A tak - otrzymaliśmy przedstawienie, owszem, zwarte, zamknięte w przemyślanej przestrzeni: z pomostem biegnącym przez widownię i wielkim zwierciadłem, które odbija zło i dobro tego świata - ale taki teatr nie odbija arcydzielności "Biesów".



Jarosław Zalesińki
POLSKA Dziennik Bałtycki
25 listopada 2014
Spektakle
Biesy