Baden-sraden na cztery kobiety i psa

Sztuka Piotra Rowickiego w reżyserii Aldony Figury przypomina małą gastronomię. Są wielkie plany na przyszłość, sprawdzone przepisy i dobre składniki, a wszyscy starają się tak gotować, żeby klient wychodził zadowolony i chciał wrócić. Niestety, efekt daleki jest od dań kuchni światowej, a przepisy zamiast atutem, stają się tylko zbiorem kulinarnych klisz.

Scenografia wygląda obiecująco; z mroku wychylają się w stronę widowni myśliwskie trofea w zrujnowanym, przykurzonym dworze. Stojąca w kącie wypchana sowa wylatuje o zmierzchu, obwieszczając koniec epoki, zanim przedstawienie w ogóle się zacznie. Potem jest już niestety coraz gorzej. Historia jest dość prosta. Koniec wojny na Pomorzu w jednej z posiadłości. Pani domu, Edith (Monika Niemczyk), której mąż nie wrócił z frontu, stara się zachować spokój w obliczu nadchodzącej katastrofy. Mamy jeszcze jej córkę Odettę (Maria Dejmek), malarkę-morfinistkę Udi (Anna Gajewska), zesłaną tu na roboty przymusowe Polkę Adę (Martyna Peszko) i esesmana Licke (Przemysław Bluszcz). Nadchodzi koniec pewnej epoki – niedługo, zgodnie z przewidywaniami Ady, jej pani zostanie stąd przepędzona, a nowy porządek zaprowadzą krasnoarmiejcy, których podkute buty słychać w tle klasycznych walców, pobrzmiewających w popadającej w ruinę posiadłości. Bohaterom towarzyszy pies Ramzes (Przemysław Sadowski), który komentuje ich zachowanie, zwracając uwagę, że w ogólnym zezwierzęceniu, wywołanym strachem, tylko zwierzę zachowało resztki racjonalności. Na nasze nieszczęście musimy mu uwierzyć na słowo, bo zezwierzęcenia w sztuce Rowickiego jak na lekarstwo. Jedyne, w co obfituje – w nadmiarze – to monologi. Postaci najczęściej mówią, zamiast działać. W takiej sytuacji fakt, że przemawia do nas pies, wcale nie dziwi.

Nieznośne klisze, jakich pełne jest Baden-Baden, widać wszędzie. Esesman nosi w kieszeni chusteczkę ze złotymi zębami, które wyrwał Żydom. Malarka namiętnie wstrzykuje sobie morfinę, do tego jest lesbijką, która w czasie wojny dorabia malując portrety nazistów. Edith modli się albo nakrywa do stołu, nie ma w sobie jednak nic z pruskości, jaką deklaruje i w jaką zapewne dramatopisarz chciał ją zaopatrzyć. Polska służąca sika do rosołu, mszcząc się na „Niemcach” i przedrzeźniając ich – to ona wypowiada zresztą z namaszczeniem Baden-sraden, naigrawając się z planów swojej pani. Nawet pojawiający się pod koniec czerwonoarmista Aleksandr (Bartosz Mazur) – chociaż zamiast palić i gwałcić legitymuje się dyplomem biologii – musi okazać się łysenkistą.

Reżyserka i aktorzy starają się jak mogą wycisnąć ze sztuki jak najwięcej, ale niestety jest to zadanie niemal niewykonalne. Postacie są schematyczne, historia nie dość, że nie wciąga, to jeszcze ubrana w pretensjonalne monologi, zaczyna nudzić. Bo i czegóż tu nie ma? Poronienia, przypadkowy seks, seks lesbijski, podglądactwo, pies owładnięty żądzą władzy i te nieszczęsne złote zęby? Czy nie lepiej by było oszczędzić sobie wpychania na siłę do każdej sztuki o wojnie strasznego esesmana, który w tym spektaklu jest na dodatek raczej karykaturą niż rzeczywistą postacią? Przecież publiczność jest w stanie sama domyślić się, gdzie rozgrywa się sztuka, zwłaszcza, że postać Lickego nic nowego do treści nie wnosi. Dużo bardziej interesujące są postaci kobiece, ale bodajże tylko Odetta pozostaje wolna od nieznośnych schematów, duszących dużo bardziej niż atmosfera ostatnich miesięcy wojny. Do pewnego momentu interesujący jest radziecki żołnierz Aleksandr, którego udziałem staje się najlepsza scena w spektaklu, kiedy to obecne w pokoju kobiety rozbierają i myją żołnierza. To on stoi przed nimi nagi i pozwala im się dotykać – nie wypuszczając z rąk pepeszy, jakby bez niej przestawał być tym, kim jest, czy raczej: kogo zrobiła z niego wojna.

Uderza słabe uprawdopodobnienie faktów przedstawionych w sztuce. Autor przyznaje, że inspiracją do niej były Kobiety wypędzone Marianne Weber. Postanowił jednak przyjrzeć się, co stałoby się w sytuacji, gdyby bohaterki zamiast uciekać, zostały. Przez to założenie najprawdopodobniej uznał, że takie sytuacje nie miały miejsca i jakiekolwiek prawdopodobieństwo może odłożyć na bok. Tu jednak pojawiają się pytania: skąd wziął się i co tu robi esesman Licke? Właściwie nie wiadomo, co tam robi, poza tym że poluje na zające, kopuluje i daje się portretować. Nie wiemy, co poza seksem łączy go z pozostałymi bohaterkami, ani czemu – zamiast uciekać – czeka na nadejście Armii Czerwonej. Jak radziecki inteligent, który nie zna się na mechanice, chociaż jest wojskowym mechanikiem, przeszedł całą tę trasę przez mordercze walki z głębi ZSRR aż na Pomorze? Frapujące są również antyczne z ducha sposoby pozbywania się postaci. Żadnej śmierci na scenie, wszystko dzieje się za kulisami, postacie opowiadają sobie nawzajem, kto kogo zabił i w jaki sposób, ale na scenie żaden trup nie pada. W dodatku sceny zamiast przechodzić jedna w drugą, urywają się, po czym w kolejnej dowiadujemy się, że jakaś postać właśnie wpadła na minę. Zamiast współczucia czujemy się jednak wepchnięci w jakąś groteskową „szekspirowatość”: tu mina, tam pepesza, tam wreszcie wściekły pies. Nikt nie przeżyje inwencji autora sztuki, tylko samotny pies Ramzes, który co prawda wymiotuje zdechłą myszą, ale światem będzie rządzić, bo przemówień Hitlera zdążył się już nasłuchać. Niemal z utęsknieniem czekamy na koniec, na nadejście frontu, zamiast współczuć niemieckim ofiarom. I nawet psa nie żal.



Karolina Ćwiek – Rogalska
teatrakcje.pl
19 marca 2012
Spektakle
Baden-Baden