Ballada łotrzykowska

Michał Siegoczyński już się kiedyś zajął jednym z legendarnych łotrzyków Polski Ludowej, niepohamowanym uwodzicielem Kalibabką. Ale koszalińskie przedstawienie z 2014 roku nazywało się "Kali Babki", a bawidamka scenarzysta i reżyser nawet nie wpuścił na scenę we własnej osobie. Pokazywał go oczami dziewcząt, których amant "naciął jak róż w kraju sosny", żeby zacytować klasyka. Dookoła stał Peerel taki, jaki był: szary, przaśny, prowincjonalny i żenujący, a samotne kobiety (jak i wszyscy, tak naprawdę) chciały mieć w tej beznadziei jakiś kolor, jakąś miłość, jakąś czułość i do kogoś, kto potrafił je w tych kwestiach namiętnie ocyganić, lgnęły jak pszczoły do miodu, dalece wbrew rozsądkowi.

"Najmrodzki" w gliwickim Teatrze Miejskim zbudowany jest na podobnym fundamencie. Żywi się w znacznej mierze kontrastem między szarością a kolorem. Z jednej strony jest codzienna banalność lat siedemdziesiątych tamtego wieku, mechaniczne życiowe czynności, płaskość horyzontu, odklepywane frazesy dialogów ze szkoły, telewizji i kolejek po mięso, marniawy światek spoconych mężczyzn i znudzonych kobiet, bandziorków, milicjantów i partyjnych sekretarzy - a z drugiej taki kolorowy kogucik z nastroszonymi piórkami. Facet z fantazją, z nieźle podrasowanym ego, z rozwiniętym talentem przywódczym i czułą dbałością o własną niezależność. Pół cyniczny, pół sentymentalny zdobywca dam, kozak, co zwieje z każdego milicyjnego kicia i niekwestionowany mistrz włamu, przed którym każde samochodowe drzwi stoją otworem. Tyle, że są to drzwi od auta marki polonez, o którym sam włamywacz powtarza obiegowe powiedzonko, że łatwiej go otworzyć, niż zamknąć.

Siegoczyński dobrze zna wzory, pewnie i literackie, ale nade wszystko kinowe, służące konstruowaniu sylwetek takich bohaterów. Jego Najmrodzki ma przede wszystkim wdzięk, ile trzeba błyskotliwy, ile trzeba knajacki. Umie być w stosunkach z ludźmi i twardy, i miękki; i pokrętnie chytry, i wzruszająco szczery, cóż, że niekiedy z lekka kłamliwie. Kobiety czaruje i porzuca wirtuozersko, bezgranicznie kocha matkę (a ta bywa wspólniczką w jego najbardziej widowiskowych numerach). Szybko dobija się respektu w sferach bandyckich, najpierw współpracując, potem przeskakując wszechwładnego miejscowego gangstera o wdzięcznej ksywie Marchewa. Wyprowadza w pole dwóch tępawych opiekunów z ramienia milicji, a i istotniejsze postacie takoż. Rozsiewa wokół refleksje na temat swojej życiowej postawy, a wszyscy słuchają go jakby przemawiał najwyższy autorytet, najwyraźniej zauroczeni jego bezczelnym wdziękiem. Ba, nawet pisze wiersze i wydaje w tych swoich Gliwicach tomik poetycki. Wszystko to są odwieczne klisze najróżniejszych Fanfanów Tulipanów; reżyserowi oczywistą frajdę sprawia żonglowanie nimi, na przykład z pomocą wprowadzonego we własnej osobie na scenę Roberta de Niro. Ale i porucznika Borewicza też, żebyśmy nie zapomnieli, gdzie jesteśmy.

Sprzyja temu poetyka "filmu w teatrze". Siegoczyński znakomicie opanował ćwiczoną od wielu już realizacji technikę kręcenia na żywo na scenie przenośną kamerą kolejnych epizodów w prowizorycznych dekoracjach i rzutowania ich na ekran nad głowami aktorów w charakterze "pełnoprawnych" filmowych sekwencji. Bardzo to efektownie wypada, służy głównie zabawie, a także nadaje opowieści zbawienny dystans, podkreślający całkowitą konwencjonalność tej łotrzykowskiej ballady i zdejmujący z porządku dziennego pytania o prawdziwość czy dogłębność rysunku postaci bądź wizerunku epoki. Elementów dystansujących jest zresztą w widowisku całe mnóstwo. Sceniczny Najmrodzki jest poniekąd narratorem opowieści o sobie, często zwraca się wprost do publiczności, brawurowo miesza poziomy narracji - jak wówczas, gdy stojąc na proscenium zatrzymuje przedstawienie i oznajmia, że teraz będą świętowane imieniny jego mamy, a cała widownia z aktorami śpiewa jej sto lat. Także inne, poboczne postacie, nieustannie dostają ataków nadświadomości i metarefleksji, bawiąc się dialogami typu:

NAJMRODZKI To jesteśmy po rozwodzie?

BYŁA ŻONA Nie myśl o tym teraz, to będzie w następnych scenach dopiero.

Do imponującego zestawu inteligentnie dystansujących środków komediowych widowiska doliczyć wypada język. Postacie przemawiają skundloną składnią la Paweł Demirski z orzeczeniem w najdziwniejszych miejscach i zdaniowymi zakrętasami. O ile wszakże u Demirskiego sposób mówienia oddaje najczęściej kłopoty tożsamościowe bohaterów czy ich wewnętrzny bunt, o tyle w "Najmrodzkim" powykręcana mowa służy głównie puszeniu się mówiących, ich staraniu o ozdobność i podkreślenie własnych aspiracji. A też i wspomnianej podwójności zadań: postacie jednocześnie mówią do siebie i opowiadają o sobie publiczności, więc muszą być naraz w sytuacji i poza nią. Co dodaje mnóstwo barw i tonów opowieści; faktura tej ballady jest naprawdę przyjemnie bogata.

A przez to daje znaczne pole do popisu aktorom; ich zadania mieszczą się w gatunkowym worze komedii kryminalnej, ale tego typu stereotypami można przecież zgrabnie grać i tak się też dzieje. Pożyczony z łódzkiego Teatru im. Jaracza Mariusz Ostrowski z wyraźną frajdą mości się w postaci tytułowej: panuje nad sceną, dyktuje ton dialogów, łamie gdy chce konwencje, a nade wszystko uwodzi spojrzeniem, uśmieszkiem spod szarmanckiego wąsika, tonem głosu. Ponadto jest tyle podmiotem ballady o sobie, ile jej przedmiotem, balansuje od roli wszechwiedzącego narratora do bohatera dziwiącego się swoim losom, co czyni jego łotrzyka niejednoznacznym i ciekawym. Bardzo uroczo podkłada babski spryt pod rzekomo pokorną bezradność Aleksandra Maj jako matka. Przemysław Chojęta, ostatnio niewykorzystywany w Poznaniu tworzy kilka wyrazistych sylwetek, między innymi prowincjonalnego capo di tutti capi imieniem Marchewa, czy ojca Najmrodzkiego w najbardziej wzruszającej może scenie wyimaginowanej rozmowy z dojrzałym już synem. Aktor rysuje jeszcze mnóstwo innych epizodów, czasem ograniczonych do dwóch zdań dialogu - podobnie jak jeszcze jeden wykonawca gościnny, Krzysztof Prałat, pamiętny ze świetnego spektaklu Siegoczyńskiego sprzed dziewięciu lat "2084", a dziś zrzucony na jakiś margines. Wraz z gliwickim Mariuszem Galilejczykiem tworzą błazeński duet milicyjnych gamoni jak z najlepszych komediowych wzorów. Galilejczyk w jednej ze scen gra najpierw młodszego, potem starszego brata Zdzisława Najmrodzkiego; niewymuszona i lekka konwencja spektaklu pozwala i na takie, ekscentryczne wygibasy.

Czy jest więc jakiś słaby punkt tego, jakby wynikało, ze wszech miar udanego widowiska? Owszem. Jest nim, mówiąc brutalnie, narcyzm jego twórcy. Przez co rozumiem przeświadczenie, że każdy pomysł fabularny, jaki przyjdzie mu do głowy w związku z obranym tematem, musi znaleźć się w przedstawieniu, każdy epizod jest równie ważny i każda zaprojektowana quasi-filmowa scena musi być solennie zrealizowana a najchętniej jeszcze powtórzona. W związku z czym widowisko trwa trzy godziny i czterdzieści minut!

Nie przeczę: tok spektaklu jest na tyle wartki, że pozwala wysiedzieć do końca bez kręcenia się i wzdychania. Rzecz nie w nudzie, rzecz w proporcjach: najzwyczajniej w świecie nie starcza tematu na tak długą a z założenia lekką opowieść. Nawet Ostrowskiemu kończy się inwencja: knajacki zaśpiew jego fraz brzmi pod koniec przedstawienia coraz bardziej monotonie i płasko. Kolejne scenki albo międlą w kółko te same motywy, albo dodają nowe, niekoniecznie potrzebne postacie. Niektóre mikro-wątki urywają się bez końca, więc i bez powodu były wprowadzone. Inne są tu doszywane na siłę - jak wątek z Tadeuszem Różewiczem, wiążącym się z Najmrodzkim przez to jedynie, że też mieszkał w Gliwicach. Siegoczyński ładuje na scenę poetę, ale koncept, w jaki go ubiera, jest dosyć żałosny.

To nie jest wyrzekanie zblazowanego recenzenta z serii "ach, dlaczego to takie długie". Kwestia zgrabności kompozycji i wyliczenia właściwych proporcji jest jednym z podstawowych kryteriów dobrego widowiska scenicznego, a w przypadku teatru popularnego (a nie tego spod znaku kontynuatorów Krystiana Lupy, gdzie wszystko da się usprawiedliwić kontemplacją i mistyką) kryterium wręcz kluczowym. Przesądza o harmonijnym i dobrze wyważonym odbiorze opowieści. Michał Siegoczyński jest, wolno przypuszczać, zaprzysięgłym miłośnikiem dobrego kina rozrywkowego. Czy jednak widział kiedyś łotrzykowską komedię kryminalną trwającą cztery godziny i czy sam by na niej wysiedział? Niby wiadomo, że najtrudniej selekcjonować własne pomysły i odrzucać najsłabsze - mimo, że z góry wiadomo, iż dzięki temu najlepsze będą jeszcze lepsze. Tak czy owak coraz większą budzi złość gremialne w polskim teatrze odpuszczenie sobie owej trudnej sztuki eliminacji i machanie ręką "niech leci wszystko". Bezradni wobec reżyserskiej miłości do własnych konceptów są też w coraz większym stopniu dyrektorzy teatrów - a śmiem przypuszczać, że szefostwu sceny też nie do końca na rękę jest widowisko kończące się dziesięć minut po odjeździe sprzed teatru ostatniego autobusu miejskiego. Niezależnie od tego, że widowisko na razie jest w Gliwicach sensacją a na kasie wisi napis "wyprzedane".

Żeby było jasne: kłopoty z harmonijną kompozycją, wyważeniem proporcji między treścią a formą opowieści i z umiejętnością eliminacji nadmiaru konceptów nie dotyczą tylko spektakli trwających 220 minut. Równie bolesne bywają w częstych dziś wieczorach teatralnych trwających minut pięćdziesiąt. Ale to temat na inne opowiadanie.



Jacek Sieradzki
e-teatr.pl
18 lutego 2019