Baśń przy stole

Ani pół starego akordeonu. Nawet cienia gitary, śladu bębna. O fujarce bądź innych cymbałach też zapomnij. Na czym więc grają tak wybornie czterej muzykanci w wyreżyserowanych przez Łukasza Wojtusika "Czterech muzykantach z Bremy"?

Lekko gruchocząc prawidła gramatyki, lecz w zgodzie z istotą rzeczy trzeba odpowiedzieć: na scenie Zajazdu Kościuszkowskiego przy ul. Białoprądnickiej 3 grają. Grają? Nie upieram się przy tym słowie, zwłaszcza że gdy ludzie je czytają - Bóg jeden wie, jakie cuda widzą. Bo ja wiem? Na przykład - Stary Teatr. Albo nawet dwa Stare Teatry. Po co prowokować taki smutek? Aktorzy w "Czterech muzykantach z Bremy" nie grają. W najlepszym tych słów znaczeniu - bawią się graniem

Joanna Bąk, Justyna Kryjak, Mariusz Dąbrowski i Przemysław Kopiejka, okutani szarymi strojami, za stołem w prologu zasiadają, na tle malowidła pastelowego, co każe myśleć o spokoju i ogromie świeżego powietrza. Po dłuższej pauzie ktoś z nich powiada: "Był sobie raz osioł" - na co inny szary wydobywa z siebie odgłos oślego rzężenia. To wszystko. Tak, tyle wystarczy. Teatr jest domeną prostych skoków wyobraźni. Owszem, szary, który będzie osłem, po chwili wytaszczy zza kulis lalkę oślopodobną, lecz i tu, jak w przypadku akordeonu, skrzypiec, bębna, fujarki i cymbałów - zapomnij. Zapomnij o wysokopiennej iluzji, idealnym podobieństwie, cudownej kalce rzeczywistości. Nie westchniesz: "Osioł! Jak żywy!" Krzykniesz: "Fantastycznie pozszywane strzępy!".

I tak ze wszystkim. Osioł Gustaw, którego właściciel przegnał za nieusuwalne lenistwo, do Bremy rusza, bo chce zostać wielkim artystą - sławnym muzykiem. Jak to w baśniach - po drodze spotyka nędzę podobną swojej: psa, kota, koguta wreszcie. A każdy z nich - fantastycznie pozszywane strzępy, głowy na kiju, szmer trocin w brzuchach. Podobnie z wiedźmami, co wędrujący po sławę kwartet na manowce chcą zwieść: ot, zwiewne szaty, maski o krzywych nosach, do tego wicher w głośnikach i światło groźne, czerwone rzecz jasna. Nie inaczej z czterema bandziorami, którzy dla zabicia czasu w karty grają. Płascy, wycięci ze sklejki, ze śrubami tam, gdzie człowiek ma stawy - dyndają nogami. I każdy wymachuje jedną - prawą - żywą, aktorską ręką. A cała reszta świata przedstawionego klecona jest na poczekaniu, z krzeseł bądź stołu. Co wystarcza dzieciom? Dwa kasztany, garść plasteliny, pięć zapałek - i już jest dinozaur. Wojtusikowi też wystarcza byle co.

Aż chciałoby się zawołać: bieda popłaca! - jednak lepiej powiedzieć to szeptem. Bądź w myśli, bo inaczej jakiś księgowy miejski, "orzeł" oczywiście, gotów wysnuć wniosek, że najsensowniej będzie nie dawać Teatrowi Lalki i Aktora Parawan ani grosza. Z drugiej strony - co prawda, to prawda. W "Parawanie" - gdzie scena jest maleńka, płytka, bez przepastnych kulis, bez zapadni, bez laserowych świateł i maszynerii do obracania podłogą, gdzie nie ma szans na lalki ze złota ani kostiumy z kaszmiru, gdzie Piotr Fronczewski raczej nigdy nie zagra gościnnie wilka w "Czerwonym Kapturku", a Krystian Lupa nie stworzy metafizycznej wersji "Koziołka Matołka" - artyści nie mogą inaczej: muszą żonglować czystymi znakami, muszą lepić metafory z rzeczy najbanalniejszych, muszą trykać wyobraźnię sztuczkami prostymi niczym nocą robienie przy pomocy latarki i palców zająca na ścianie. Z reguły dobrze to w "Parawanie" wychodzi. Wojtusikowi wyszło więcej niż dobrze.

Bawiąc się baśnią braci Grimm, inkrustując ją piosenkami, lekko sparafrazowanymi cytatami z klasyków, od Mickiewicza po Szekspira, i z naszej codzienności - pozwolił aktorom pysznie bawić się grą. I niczym Terry Gilliam w filmie "Nieustraszeni bracia Grimm" - wziął wszystko w nawias, skwitował mrugnięciem oka. Tyle że Gilliam zrobił to na kanwie barokowej, iście babilońskiej inscenizacji, Wojtusik zaś - na kanwie byle czego. Rzecz jasna - osioł, pies, kot i kogut nigdy nie dojdą do żadnej Bremy. Wystarcza im, że idą, są razem. Tak jak aktorom wystarcza, że mogą snuć smakowitą opowiastkę. Na końcu wracają do początku. Znów siadają przy stole. Ktoś mówi: "Był sobie raz osioł". Ktoś na to - ryczy.



Paweł Głowacki
Dziennik Polski
6 kwietnia 2011