Bat na dewotów

„Świętoszek", jak od lat zapewniają literaturoznawcy, jest wybitną komedią obyczajową, piętnującą religijny fanatyzm i ludzką hipokryzję. Co jednak gdyby wyciąć ostatni akt, który w gruncie rzeczy decyduje o tym, że utwór kwalifikuje się jako komedia? Efekt takiego zabiegu można oglądać na scenie lubelskiego Teatru im. Osterwy.

Spektakl rozpoczyna wykład profesora Rachmiela Brandwajna (Daniel Dobosz), romanisty żydowskiego pochodzenia, który omówi ze studentami piąty akt „Świętoszka". Już ta scena wyraźnie sugeruje, że realizacja Remigiusza Brzyka nie będzie klasyczną adaptacją Moliera. I rzeczywiście – tekstowi komedii towarzyszą fragmenty esejów, listów, recenzji, które opisują okoliczności wystawienia i odbioru dramatu w XVII-wiecznej Francji. Dzięki temu łatwo dostrzec, jak niewiele zmieniło się w społeczeństwie i ludzkiej świadomości przez minione trzysta lat. Teatrowi nadal odmawia się prawa do krytykowania pewnych aspektów rzeczywistości. Choć przed wejściem nikt nie ustawia straży, „obrazoburczą" sztukę można kazać zdjąć. Lubelski „Świętoszek" z całą mocą uświadamia, że w tej kwestii niczym nie różnimy się od obłudników z otoczenia Króla Słońce.

Na środku sceny stoi drewniany stół, wokół niego wysłużone proste krzesła w stylu Ludwika XIV. W głębi – mały stolik, przy którym siedzi Dobosz wcielający się w profesora Brandwajna, później w Charlie'ego Chaplina. W lewym rogu zaś stoi klawesyn, na którym gra muzyk, tworząc oprawę przedstawienia. Aktorzy występują w prostych, czarno-białych kostiumach krojem nieco tylko przypominających te z epoki. Taka oszczędna scenografia zupełnie nie zwraca uwagi, zmuszając do pełnego skupienia się na tym, co bohaterowie mówią i robią.

Tak jak w oryginale postacie są jednowymiarowe, jednak to nie pogłębiony psychologizm stanowi clou spektaklu. Istotne jest przeciwstawienie trochę przerysowanych, momentami histeryzujących, ale uczciwych bohaterów opanowanemu i stonowanemu, a obłudnemu Tartuffe'owi (Maciej Grubich). Właśnie ten kontrast buduje napięcie, a swoisty dysonans poznawczy dodatkowo wzmaga fakt, że ów fałszywy i przebiegły świętoszek to młody mężczyzna o urodzie cherubina i aksamitnym głosie. Czyż nie zwykliśmy wyobrażać go sobie jako persony wzbudzającej instynktowną niechęć od pierwszego wejrzenia? Tymczasem Brzyk świetnie gra z wyobrażeniami i oczekiwaniami widza, powierzając rolę obmierzłego i wyrachowanego Tartuffe'a najmłodszemu aktorowi. Grubich z tym niełatwym zadaniem radzi sobie świetnie. Równie dobrze wypada Edyta Ostojak w roli Doryny – jej zdroworozsądkowe podejście do zaistniałej sytuacji oraz szczerość i bezpośredniość przyjemnie odświeżają duszną, napiętą atmosferę. Ponadto Ostojak wyrazistą mimiką i sugestywnymi gestami bezwstydnie kradnie uwagę pozostałym aktorom podczas każdego pojawienia się na scenie.

Przedstawienie kończy się w momencie wyrzucenia rodziny Orgona (Wojciech Rusin) z domu. Nie ma happy endu, sprawiedliwość nie triumfuje, komedia zmienia się w tragedię. Trudno nie dostrzec ponurej diagnozy dzisiejszej rzeczywistości, w której fałszywi pobożnisie nadal cynicznie wykorzystują naiwnych wierzących, gromadzą majątki pod płaszczykiem działalności religijnej. Reżyser powraca do pierwotnej wersji „Świętoszka", w której bohater był księdzem, i ubiera Tartuffe'a w strój przypominający sutannę. To oraz niemal całkowite pozbawienie sztuki humoru sprawia, że spektakl jest znacznie bardziej niepokojący, niż można by się spodziewać. Powaga aktorów, niespieszne tempo akcji, wydłużone pauzy i bezwzględny spokój tytułowego bohatera wzbudzają dziwny lęk, który nie rozwiewa się wraz z dymem obficie płynącym ze sceny.



Ewa Jemioł
Dziennik Teatralny Lublin
16 czerwca 2018
Spektakle
Świętoszek
Portrety
Remigiusz Brzyk